Po dość długiej przerwie przedstawiam
wam kolejny rozdział mojego opowiadania. Jednak nie udało mi się w nim zawrzeć
wypływającego z czaszki mózgu, ale mam nadzieje, że i tak wam się spodoba. Z
góry przepraszam za wszelkie błędy.
Zapraszam do czytania i
komentowania.
--------------------------------------------------------------------------------------
Rozdział 8
Po paru godzinach śnieżyca prawie
całkowicie ustąpiła. Pojedyncze promienie słońca przedzierały się przez grubą
warstwę chmur, a zimny wiatr powoli cichł. Jack otworzył drzwi i wyszedł na
zewnątrz by dokładnie ocenić rozmiar zniszczeń. Żałował, że nie ma z nimi
Rayana, który o wiele lepiej znał się na elektronice.
Oglądnął uważnie cały pojazd. Z
każdą kolejną minutą liczba zepsutych podzespołów rosła, a prawdopodobieństwo
opuszczenia tej nieprzyjaznej planety malało. Lód i śnieg wdarły się do
silników, prawie całkowicie je niszcząc, a po gwałtownym uderzeniu system
sterowania także odmówił posłuszeństwa. Jakimś cudem ocalał zapasowy generator,
więc przynajmniej mieli prąd. Ale już za to system komunikacji odmówił
posłuszeństwa.
– Ogólnie rzecz biorąc, statek
się na nas obraził – stwierdził, wchodząc na pokład. Siedząca na fotelu pilota
Moon, popatrzyła na niego zmęczonym wzrokiem. Mimo że i ona i Jack ucięli sobie
kilkugodzinną drzemkę, to i tak mieli wrażenie jakby nie spali od dłuższego
czasu. Tylko Waves czuwał przez cały czas, pilnując stanu Melodie.
– Jesteśmy wstanie chociaż z kimś
się skontaktować? – zapytała czarodziejka księżyca, bawiąc się kosmykiem
krótkich blond włosów.
– Nie bardzo. – Jack westchnął
głęboko. – Tak jakoś dziwnie uderzyliśmy, że cała główna antena rozsypała się w
drobny mak. A na tym pustkowiu nic innego nie złapie zasięgu.
Zapadła cisza przerywana tylko urywanym
oddechem Melodie. Obok niej Waves wyglądał jakby w ogóle nie zwrócił uwagi na
rozmowę przyjaciół. Nieprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w urządzenia
monitorujące stan zdrowia czarodziejki.
Moon podeszła do niego i
delikatnie położyła rękę na jego ramieniu.
– Powinieneś odpocząć –
wyszeptała po czym odwróciła się w stronę Jacka. – Może to nie jest takie
całkowite pustkowie. Jakieś dziesięć minut przed upadkiem wydawało mi się, że
widziałam jakiś dom i dym z komina, przedzierający się przez chmury.
– Dziesięć minut mówisz… –
mruknął pod nosem Jack, a w myślach już dokonywał szybkich obliczeń. Może i z
techniką średnio się lubił, ale matematykę opanował perfekcyjnie. – Jeśli się
pospieszymy to powinniśmy za dwie, trzy godziny być na miejscu. Moon, idziesz
ze mną? – zapytał, znacząco patrząc na Wavesa i Melodie. Dziewczyna pokiwała,
potwierdzająco głową, zgadzając się na taki podział ról.
Niespełna piętnaście minut zajęło
im spakowanie wszystkich potrzebnych rzeczy. Zabrali ze sobą podręczne
komunikatory, które nie pozwalały nawiązać łączności z kimś daleko, ale
idealnie nadawały się do komunikowania się na niedużych odległościach Oprócz
tego zadbali oczywiście ciepłe ubrania, wodę i prowiant, a Jack zabrał ze sobą
swój miecz. Należy być przygotowanym na każdą okoliczność.
Gdy opuszczali statek, słońce
wysiało już wysoko na niebie. Z nadzieją wyruszyli na misję ocalenia swojego własnego
życia.
***
Powoli otworzył oczy. Wokół niego
unosił się dym i czuć było spalenizną. Spróbował wstać, ale zaraz porzucił ten
pomysł gdy jego ciało przeszył dreszcz bólu. Podparł się jedną ręką i z trudem
usiadł. Dookoła rozrzucone były szczątki statku, ubrudzone krwią pasażerów.
Spod jakiegoś niezidentyfikowanego kawałka metalu wystawała urwana ręka,
malowniczo pokryta sadzą. Riven poczuł ja żołądek podchodzi mu do gardła.
Wymacał na ślepo, leżący z tyłu długi kij i podpierając się na nim, z trudem wstał.
Z góry widok był jeszcze gorszy. Spalone szczątki maszyny leżały rozrzucone na
niedużej polanie, a niektóre nadal zwisały z suchych, karłowatych drzewek.
Wśród wraku można było dostrzec ciała innych pasażerów. Podchodząc bliżej był
wstanie rozpoznać starsze małżeństwo, które nadal trzymało się za ręce,
biznesmena z roztrzaskaną na miazgę głową, czy szkaradną kobietę bez życia
leżącą w kałuży krwi. Innych nie widział.
Nie zastanawiał się nad tym jak
przeżył. Bardziej interesowało go gdzie się znajduje i jak może się stąd
wydostać. Kuśtykając powoli, obszedł cały wrak dookoła, szukając czegoś co
mogłoby mu pomóc. Jednocześnie analizował plan loty by w miarę określić swoje
położenie. Według jego wyliczeń nadal przebywał na Andros, gdzie wcześniej
uzupełniali paliwo przed dalszą podróżą ( tylko taki lot udało się znaleźć).
Nie pocieszało go to za bardzo, bo ta planeta pełna była małych, bezludnych
wysepek, na które nikt nie zaglądał.
Jedynymi rzeczami, które udało mu
się znaleźć były butelki wody, które jakimś cudem przetrwały katastrofę,
obszarpany plecak i jego własny bumerang. Miał więc coś do picia i broń – powinno mu się udać jakoś przeżyć. Musiał
się jak najszybciej opuścić to miejsce i spróbować znaleźć pomoc. Wyruszył więc
drogę.
Szybko okazało się, że będzie
miał podwójnie utrudnione zadanie. Miejsce wypadku otaczały bagna, porośnięte
wysokimi trawami, prawie nie do przebycia. Szczególnie wtedy kiedy ma się
skręconą nogę, połamane żebra i poranioną głowę. Jednak Riven musiał to
przetrwać. Powoli, krok po kroku, szedł po grząskim gruncie, starając się jak
najbardziej odciążać lewą nogę. Z każdym kolejnym przebytym metrem coraz
trudniej było mu łapać oddech, a obraz przed nim co raz bardziej się
rozmazywał. Zaciskał jednak zęby i szedł dalej. W pewnym momencie tak naprawdę
stracił świadomość co się wokół niego dzieje. Jedyne o czym myślał to tylko to
by stawić kolejny krok, by przejść kolejny metr. Miał wrażenie, że przed sobą
widzi Musę, która powtarza mu by był dzielny, słyszał małą Melodie błagającą o
pomoc. To wszystko sprawiało, że jakimś cudem nie poddał się, szedł dalej.
Nawet nie zauważył kiedy bagna ustąpiły miejsca wyschniętym wrzosowiskom.
Zaczęło się ściemniać, a on był coraz słabszy.
W pewnym momencie w oddali dostrzegł zarys jakiejś budowli. Z
nową dawką energii ruszył przed siebie. W momencie w którym słońce zaszło
całkowicie, on przekroczył bramę pokaźnego, opuszczonego dworu.
I padł na ziemie ze zmęczenia.
***
Król Teredor stał na ogromnym
tarasie i z niepokojem wpatrywał się w pojawiające się na horyzoncie chmury.
Nadchodził wyjątkowo duży sztorm, najprawdopodobniej jeden z największych w
ostatnich latach. Na Andros ludzie byli przyzwyczajeni do takich wariacji
pogodowych, ale tym razem wszyscy zauważyli, że coś jest nie tak. Ptaki wyjątkowo
wcześnie znalazły sobie schronienie, a delfiny wypłynęły w głąb oceanu.
Zbliżało się coś niezwykłego, coś niebezpiecznego.
Od pewnego czasu on sam odczuwał
atmosferę przygnębienia jaka panowała na całej planecie. Chodziły słuchy, że
zakon Czarnego Bzu nie został całkowicie zniszczony i teraz powstaje by się
zemścić. Jeśli naprawdę tak było, to on albo Robert, jego siostrzeniec, będą
musieli temu zapobiec. A tym razem może być wyjątkowo trudno.
Jakoś nie mógł dopuścić do siebie
myśli, że zakon wrócił. Gdyby tak było, to by to oznaczało, że dwadzieścia lat
wcześniej Layla i Nabu poświęcili się na marne. A tego Teredor nie mógłby sobie
wybaczyć. Już i tak z trudem przeżył śmierć ukochanej, jedynej córeczki. Przy życiu
trzymała go myśl, że przynajmniej księżniczka umarła tak jak chciała –
przyczyniając się do pokonania zła. Gdyby nie tamta noc, teraz zapewne
zabawiałby wnuki i nie musiałby się o nic martwić. Byliby szczęśliwi. Ale zakon
musiał to wszystko zniszczyć.
Na horyzoncie zagrzmiało. Burza
była coraz bliżej.
***
Rose wyjątkowo nie lubiła
niespodzianek, zwrotów akcji czy innych zdarzeń, które psuły jej dokładnie
opracowane plany. Dlatego też, kiedy drzwi za nimi zamknęły się z hukiem, jej
zdenerwowanie misją wzrosło parokrotnie. Próbowała jakoś wyjaśnić tę sytuację,
ale żadne logiczne rozwiązanie nie przychodziło jej do głowy.
W ciszy powoli szli do przodu.
Mijali gabloty pełne wypchanych zwierząt, zakonserwowanych gałek ocznych czy
różnorakich talizmanów. Wszystko wyglądało wyjątkowo przerażająco, całkowicie
pasowało do czarownic. Czarodziejka kątem ok zerknęła na Zoe, która zachowywała
się jeszcze pardzie nielogicznie. Z szerokim uśmiechem na twarzy, podskakiwała
wesoło, nucąc pod nosem tę swoją przerażającą melodyjkę. Nie widać było po
niej, by choć odrobinę się bała – jakby zamknięcie w nieodwiedzanym archiwum
szkoły, zupełnie nie robiło na niej ważenia.
W pewnym momencie do ich uszu
dotarł dziwny, niepokojący dźwięk przypominający trochę odgłos biegnących szczurów.
Na początku prawie niedosłyszalny, z każdą kolejna minutą coraz bardziej
przybierał na sile. Przystanęli, próbując zidentyfikować źródło hałasu. Nic
jednak nie dostrzegli.
Nagle ogromny promień energii
odrzucił ich do tyłu. Nadal leżąc na ziemi, Rose odwróciła się do tyłu,
próbując zrozumieć co się dokładnie stało. To co zobaczyła na chwilę pozbawiło
ją tchu.
Przed nimi unosiła się wysoka kobieta o
długich czarnych włosach i niebieskich oczach. Wyglądałaby zupełnie normalnie
gdyby nie to, że nie miała skóry. Dokładnie było widać każdy jej mięsień, każdą
pulsującą żyłę. Przypomniała trochę potwora z horrorów albo demona z starych legend. Rose kątem oka
dostrzegła jak Sofie blednie gwałtownie i z przerażeniem odwraca głowę.
Znalazło się delikatne dziewczę.
Czarodziejka sztuki wstała pewnie
i z dumnie podniesioną głową podeszła bliżej zjawy. Natura i chłodna kalkulacja
podpowiadały jej w tym momencie, że strach w tym momencie trzeba stłumić, tak
jak wszystkie inne uczucia.
– Kim jesteś? – krzyknęła, mrużąc
oczy.
– Głupcy! – głos kobiety był
niesamowicie wysoki i piskliwi, brzmiał jakby ktoś przejechał paznokciem po
szkle. – Jak śmieliście wtargnąć do mojej świątyni.
Kolejny impuls energii. Robiło
się coraz niebezpieczniej. Rose nie mogła pozwolić by jakieś straszydło
skrzywdziło jej przyjaciół, wiedziała, że nie obędzie się bez walki. Zjawa nie
wyglądała na osobę z którą można sobie porozmawiać przy herbatce.
Przywołała swoją moc. Zaraz
poczuła jak od środka wypełnia ją niesamowita energia. Zniknęły kucyki, a
zastąpiły je proste rozpuszczone włosy. Delikatne białe skrzydła przypominały
trochę skrzydełka ćmy, a czerwona bluzka z białymi, bufiastymi rękawami
idealnie komponowała się z śnieżnobiałą spódniczką i czarnym paskiem. Strój
dopełniały bielutkie baletki z czerwonymi kokardkami.
Opadała na ziemię, gotowa do
walki. Czuła, że teraz jej szanse gwałtownie wzrosły. Jednak kobieta wyglądała
jakby w ogóle nie przejmowała się przemianą przeciwniczki. Napięła mięśnie
wokół ust i wyszczerzyła ostre, ubrudzone krwią zęby. Rose uformowała kule energii
i całą swoją mocą zaatakowała zjawę. Ta jednak zrobiła sprytny unik, śmiejąc
się przeraźliwie.
– Jak śmiecie mnie atakować, wy
nędzne robaki – wrzasnęła unikając pocisku z broni Rayana. Czarodziejka chciała
zaatakować ją ponownie, ale ktoś ją uprzedził. W stronę zjawy poleciał spory
głaz – to Sofia postanowiła dołączyć się do walki. Rose z niedowierzeniem
patrzyła jak jej przyjaciółka w zwiewnej zielonej sukience i brązowym bolerku,
z swoimi delikatnymi elfimi skrzydłami, z niesamowitą dokładnością, celowała
starannie obrobionymi pociskami. Zjawa z trudem robiła uniki, jej mięśnie coraz bardziej się napinały.
Wyglądało to przerażająco. Pozostali przyjaciele też dołączyli się do walki,
zamykając w ten sposób straszydło w pułapce. Jej impulsy energii były coraz
słabsze i już nawet przestały powalać przeciwników na ziemię. Tylko Zoe stała z
boku z rozbawieniem przyglądając się w walce. Wokół siebie utworzyła ochronną
barierę, która miała ją chronić przed zabłąkanymi wiązkami energii.
W pewnym momencie wydarzyło się
coś czego nawet Rose nie mogła przewidzieć. Oczy Sofii na chwilę zaszły mgłą, a
jej twarz przybrała iście przerażający wyraz. Czarodziejka sztuki pierwszy raz
widziała przyjaciółkę w takim stanie. Ze
zdumienie patrzyła jak Sofia formuje idealny pocisk o niesamowicie ostrych
krawędziach po czym wcelowuje go w przeciwniczkę. Głaz uderzył w kark kobiety z
niesamowitą prędkości. Gładko przeciął mięśnie i kości. Zjawa nie zdążyła nawet
krzyknąć. Jej głowa spadła na ziemie i potoczyła pod nogi czarodziejki sztuki. Ta
spojrzała z obrzydzenie na szeroko otwarte, zastygłe z przerażenie oczy i
napięte mięśnie.
– Sofia! – Kątem oka dostrzegła
swoją przyjaciółkę, padającą bez siły na zimną podłogę i Arlena, z przerażeniem
wymalowanym na twarzy. Wiedząc, że chłopak porządnie zajmie się czarodziejką,
Rose wróciła do oglądania tego co zostało ze zjawy. Jednak w tym momencie coś
błysnęło i zwłoki całkowicie zamieniły się w delikatny biały proszek.
Czarodziejka pochyliła się i
delikatnie rozgarnęła go na boki. To co zobaczyła sprawiło, ze serce zaczęło
jej bić szybciej. Wśród delikatnych ziarenek proszku, leżał piękny rubinowy
medalion zdobiony w zielone smoki. Delikatnie podniosła go. Poczuła jak
przepływa przez nią niesamowita, energia, jakaś starożytna magia. Tak, to na
pewno był talizman Lyssy z Amaronu.
– Zobaczcie co znalazłam –
zawołała, podchodząc do przyjaciół. Zoe też już tam była i z szyderczym
uśmiechem na ustach przyglądała się jak chłopcy próbują ocucić Sofię.
– To talizman – wyszeptała czarodziejka
ziemi, delikatnie otwierając oczy.
Rose uśmiechnęła się, triumfująco
– udało im wykonać misję.
***
Dowódca zakonu siedział w swoim gabinecie
w skupieniu analizował wszystkie dane. Udało im złapać tamtą dwójkę niby
złoczyńców i odebrać im zdobyte artefakty. To była aż za bardzo proste. Żadnej akcji,
żadnej porządnej bijatyki. I to mają być
złoczyńcy. Niby ta kobieta próbowała bronić się za pomocą magii, ale nie miała
szans w starciu z wyszkolonymi ludźmi zakonu. Teraz posiedzi sobie trochę w
lochu, a może jej moc jeszcze kiedyś się przyda.
Niestety mieli też zupełnie inny
problem. Ich szpiedzy donosili, że ktoś próbuje odnaleźć artefakty potrzebne by
ich pokonać. A w takiej sytuacji trzeba
coś zrobić. Mężczyzna doskonale wiedział co. Wstał powoli od biurka i podszedł
do wysokiego okna. Ze swojego gabinetu miał świetny widok na dziedziniec gdzie
prawie setka wyselekcjonowanych młodych ludzi, ćwiczyła walkę. Już niedługo
zasilą oni szeregi zakonu, będą powoli krok po kroku niszczyć królestwo Andros.
Każdy z nich był albo pokrzywdzony w jakiś sposób przez władzę, albo po prostu
znudzony zżyciem – dlatego też byli bardzo łatwym celem dla zakonu.
Ale teraz potrzebował kogoś
innego. Parę tygodni temu zgłosił się do nich pewien młodzieniec. Był
rozgoryczony, pragnął zemsty i władzy. Pochodził z jednej z królewskich rodzin,
dzięki czemu był w stanie bardzo szybko dostarczyć zakonowi wszelkie potrzebne
informacje. Teraz jego zadaniem będzie śledzenie swojego własnego kuzyna. A to
nie powinno być trudne.
Mężczyzna podniósł słuchawkę za
pomocą której kontaktował się z obsługą, i wywołał swojego pomocnika.
– Janie, przyprowadź do mnie
księcia Domino. Mam dla niego zadanie.