niedziela, 13 grudnia 2015

Rozdział 8

Po dość długiej przerwie przedstawiam wam kolejny rozdział mojego opowiadania. Jednak nie udało mi się w nim zawrzeć wypływającego z czaszki mózgu, ale mam nadzieje, że i tak wam się spodoba. Z góry przepraszam za wszelkie błędy.
Zapraszam do czytania i komentowania.
--------------------------------------------------------------------------------------
Rozdział 8
Po paru godzinach śnieżyca prawie całkowicie ustąpiła. Pojedyncze promienie słońca przedzierały się przez grubą warstwę chmur, a zimny wiatr powoli cichł. Jack otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz by dokładnie ocenić rozmiar zniszczeń. Żałował, że nie ma z nimi Rayana, który o wiele lepiej znał się na elektronice.
Oglądnął uważnie cały pojazd. Z każdą kolejną minutą liczba zepsutych podzespołów rosła, a prawdopodobieństwo opuszczenia tej nieprzyjaznej planety malało. Lód i śnieg wdarły się do silników, prawie całkowicie je niszcząc, a po gwałtownym uderzeniu system sterowania także odmówił posłuszeństwa. Jakimś cudem ocalał zapasowy generator, więc przynajmniej mieli prąd. Ale już za to system komunikacji odmówił posłuszeństwa.
– Ogólnie rzecz biorąc, statek się na nas obraził – stwierdził, wchodząc na pokład. Siedząca na fotelu pilota Moon, popatrzyła na niego zmęczonym wzrokiem. Mimo że i ona i Jack ucięli sobie kilkugodzinną drzemkę, to i tak mieli wrażenie jakby nie spali od dłuższego czasu. Tylko Waves czuwał przez cały czas, pilnując stanu Melodie.
– Jesteśmy wstanie chociaż z kimś się skontaktować? – zapytała czarodziejka księżyca, bawiąc się kosmykiem krótkich blond włosów.
– Nie bardzo. – Jack westchnął głęboko. – Tak jakoś dziwnie uderzyliśmy, że cała główna antena rozsypała się w drobny mak. A na tym pustkowiu nic innego nie złapie zasięgu.
Zapadła cisza przerywana tylko urywanym oddechem Melodie. Obok niej Waves wyglądał jakby w ogóle nie zwrócił uwagi na rozmowę przyjaciół. Nieprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w urządzenia monitorujące stan zdrowia czarodziejki.
Moon podeszła do niego i delikatnie położyła rękę na jego ramieniu.
– Powinieneś odpocząć – wyszeptała po czym odwróciła się w stronę Jacka. – Może to nie jest takie całkowite pustkowie. Jakieś dziesięć minut przed upadkiem wydawało mi się, że widziałam jakiś dom i dym z komina, przedzierający się przez chmury.
– Dziesięć minut mówisz… – mruknął pod nosem Jack, a w myślach już dokonywał szybkich obliczeń. Może i z techniką średnio się lubił, ale matematykę opanował perfekcyjnie. – Jeśli się pospieszymy to powinniśmy za dwie, trzy godziny być na miejscu. Moon, idziesz ze mną? – zapytał, znacząco patrząc na Wavesa i Melodie. Dziewczyna pokiwała, potwierdzająco głową, zgadzając się na taki podział ról.
Niespełna piętnaście minut zajęło im spakowanie wszystkich potrzebnych rzeczy. Zabrali ze sobą podręczne komunikatory, które nie pozwalały nawiązać łączności z kimś daleko, ale idealnie nadawały się do komunikowania się na niedużych odległościach Oprócz tego zadbali oczywiście ciepłe ubrania, wodę i prowiant, a Jack zabrał ze sobą swój miecz. Należy być przygotowanym na każdą okoliczność.
Gdy opuszczali statek, słońce wysiało już wysoko na niebie. Z nadzieją wyruszyli na misję ocalenia swojego własnego życia.

***

Powoli otworzył oczy. Wokół niego unosił się dym i czuć było spalenizną. Spróbował wstać, ale zaraz porzucił ten pomysł gdy jego ciało przeszył dreszcz bólu. Podparł się jedną ręką i z trudem usiadł. Dookoła rozrzucone były szczątki statku, ubrudzone krwią pasażerów. Spod jakiegoś niezidentyfikowanego kawałka metalu wystawała urwana ręka, malowniczo pokryta sadzą. Riven poczuł ja żołądek podchodzi mu do gardła. Wymacał na ślepo, leżący z tyłu długi kij i podpierając się na nim, z trudem wstał. Z góry widok był jeszcze gorszy. Spalone szczątki maszyny leżały rozrzucone na niedużej polanie, a niektóre nadal zwisały z suchych, karłowatych drzewek. Wśród wraku można było dostrzec ciała innych pasażerów. Podchodząc bliżej był wstanie rozpoznać starsze małżeństwo, które nadal trzymało się za ręce, biznesmena z roztrzaskaną na miazgę głową, czy szkaradną kobietę bez życia leżącą w kałuży krwi. Innych nie widział.
Nie zastanawiał się nad tym jak przeżył. Bardziej interesowało go gdzie się znajduje i jak może się stąd wydostać. Kuśtykając powoli, obszedł cały wrak dookoła, szukając czegoś co mogłoby mu pomóc. Jednocześnie analizował plan loty by w miarę określić swoje położenie. Według jego wyliczeń nadal przebywał na Andros, gdzie wcześniej uzupełniali paliwo przed dalszą podróżą ( tylko taki lot udało się znaleźć). Nie pocieszało go to za bardzo, bo ta planeta pełna była małych, bezludnych wysepek, na które nikt nie zaglądał.
Jedynymi rzeczami, które udało mu się znaleźć były butelki wody, które jakimś cudem przetrwały katastrofę, obszarpany plecak i jego własny bumerang. Miał więc coś do picia i broń  – powinno mu się udać jakoś przeżyć. Musiał się jak najszybciej opuścić to miejsce i spróbować znaleźć pomoc. Wyruszył więc drogę.
Szybko okazało się, że będzie miał podwójnie utrudnione zadanie. Miejsce wypadku otaczały bagna, porośnięte wysokimi trawami, prawie nie do przebycia. Szczególnie wtedy kiedy ma się skręconą nogę, połamane żebra i poranioną głowę. Jednak Riven musiał to przetrwać. Powoli, krok po kroku, szedł po grząskim gruncie, starając się jak najbardziej odciążać lewą nogę. Z każdym kolejnym przebytym metrem coraz trudniej było mu łapać oddech, a obraz przed nim co raz bardziej się rozmazywał. Zaciskał jednak zęby i szedł dalej. W pewnym momencie tak naprawdę stracił świadomość co się wokół niego dzieje. Jedyne o czym myślał to tylko to by stawić kolejny krok, by przejść kolejny metr. Miał wrażenie, że przed sobą widzi Musę, która powtarza mu by był dzielny, słyszał małą Melodie błagającą o pomoc. To wszystko sprawiało, że jakimś cudem nie poddał się, szedł dalej. Nawet nie zauważył kiedy bagna ustąpiły miejsca wyschniętym wrzosowiskom. Zaczęło się ściemniać, a on był coraz słabszy.
W pewnym momencie  w oddali dostrzegł zarys jakiejś budowli. Z nową dawką energii ruszył przed siebie. W momencie w którym słońce zaszło całkowicie, on przekroczył bramę pokaźnego, opuszczonego dworu.
I padł na ziemie ze zmęczenia.

***

Król Teredor stał na ogromnym tarasie i z niepokojem wpatrywał się w pojawiające się na horyzoncie chmury. Nadchodził wyjątkowo duży sztorm, najprawdopodobniej jeden z największych w ostatnich latach. Na Andros ludzie byli przyzwyczajeni do takich wariacji pogodowych, ale tym razem wszyscy zauważyli, że coś jest nie tak. Ptaki wyjątkowo wcześnie znalazły sobie schronienie, a delfiny wypłynęły w głąb oceanu. Zbliżało się coś niezwykłego, coś niebezpiecznego.
Od pewnego czasu on sam odczuwał atmosferę przygnębienia jaka panowała na całej planecie. Chodziły słuchy, że zakon Czarnego Bzu nie został całkowicie zniszczony i teraz powstaje by się zemścić. Jeśli naprawdę tak było, to on albo Robert, jego siostrzeniec, będą musieli temu zapobiec. A tym razem może być wyjątkowo trudno.
Jakoś nie mógł dopuścić do siebie myśli, że zakon wrócił. Gdyby tak było, to by to oznaczało, że dwadzieścia lat wcześniej Layla i Nabu poświęcili się na marne. A tego Teredor nie mógłby sobie wybaczyć. Już i tak z trudem przeżył śmierć ukochanej, jedynej córeczki. Przy życiu trzymała go myśl, że przynajmniej księżniczka umarła tak jak chciała – przyczyniając się do pokonania zła. Gdyby nie tamta noc, teraz zapewne zabawiałby wnuki i nie musiałby się o nic martwić. Byliby szczęśliwi. Ale zakon musiał to wszystko zniszczyć.
Na horyzoncie zagrzmiało. Burza była coraz bliżej.

***

Rose wyjątkowo nie lubiła niespodzianek, zwrotów akcji czy innych zdarzeń, które psuły jej dokładnie opracowane plany. Dlatego też, kiedy drzwi za nimi zamknęły się z hukiem, jej zdenerwowanie misją wzrosło parokrotnie. Próbowała jakoś wyjaśnić tę sytuację, ale żadne logiczne rozwiązanie nie przychodziło jej do głowy.
W ciszy powoli szli do przodu. Mijali gabloty pełne wypchanych zwierząt, zakonserwowanych gałek ocznych czy różnorakich talizmanów. Wszystko wyglądało wyjątkowo przerażająco, całkowicie pasowało do czarownic. Czarodziejka kątem ok zerknęła na Zoe, która zachowywała się jeszcze pardzie nielogicznie. Z szerokim uśmiechem na twarzy, podskakiwała wesoło, nucąc pod nosem tę swoją przerażającą melodyjkę. Nie widać było po niej, by choć odrobinę się bała – jakby zamknięcie w nieodwiedzanym archiwum szkoły, zupełnie nie robiło na niej ważenia.
W pewnym momencie do ich uszu dotarł dziwny, niepokojący dźwięk przypominający trochę odgłos biegnących szczurów. Na początku prawie niedosłyszalny, z każdą kolejna minutą coraz bardziej przybierał na sile. Przystanęli, próbując zidentyfikować źródło hałasu. Nic jednak nie dostrzegli.
Nagle ogromny promień energii odrzucił ich do tyłu. Nadal leżąc na ziemi, Rose odwróciła się do tyłu, próbując zrozumieć co się dokładnie stało. To co zobaczyła na chwilę pozbawiło ją tchu.
 Przed nimi unosiła się wysoka kobieta o długich czarnych włosach i niebieskich oczach. Wyglądałaby zupełnie normalnie gdyby nie to, że nie miała skóry. Dokładnie było widać każdy jej mięsień, każdą pulsującą żyłę. Przypomniała trochę potwora z horrorów  albo demona z starych legend. Rose kątem oka dostrzegła jak Sofie blednie gwałtownie i z przerażeniem odwraca głowę. Znalazło się delikatne dziewczę.
Czarodziejka sztuki wstała pewnie i z dumnie podniesioną głową podeszła bliżej zjawy. Natura i chłodna kalkulacja podpowiadały jej w tym momencie, że strach w tym momencie trzeba stłumić, tak jak wszystkie inne uczucia.
– Kim jesteś? – krzyknęła, mrużąc oczy.
– Głupcy! – głos kobiety był niesamowicie wysoki i piskliwi, brzmiał jakby ktoś przejechał paznokciem po szkle. – Jak śmieliście wtargnąć do mojej świątyni.
Kolejny impuls energii. Robiło się coraz niebezpieczniej. Rose nie mogła pozwolić by jakieś straszydło skrzywdziło jej przyjaciół, wiedziała, że nie obędzie się bez walki. Zjawa nie wyglądała na osobę z którą można sobie porozmawiać przy herbatce.
Przywołała swoją moc. Zaraz poczuła jak od środka wypełnia ją niesamowita energia. Zniknęły kucyki, a zastąpiły je proste rozpuszczone włosy. Delikatne białe skrzydła przypominały trochę skrzydełka ćmy, a czerwona bluzka z białymi, bufiastymi rękawami idealnie komponowała się z śnieżnobiałą spódniczką i czarnym paskiem. Strój dopełniały bielutkie baletki z czerwonymi kokardkami.
Opadała na ziemię, gotowa do walki. Czuła, że teraz jej szanse gwałtownie wzrosły. Jednak kobieta wyglądała jakby w ogóle nie przejmowała się przemianą przeciwniczki. Napięła mięśnie wokół ust i wyszczerzyła ostre, ubrudzone krwią zęby. Rose uformowała kule energii i całą swoją mocą zaatakowała zjawę. Ta jednak zrobiła sprytny unik, śmiejąc się przeraźliwie.
– Jak śmiecie mnie atakować, wy nędzne robaki – wrzasnęła unikając pocisku z broni Rayana. Czarodziejka chciała zaatakować ją ponownie, ale ktoś ją uprzedził. W stronę zjawy poleciał spory głaz – to Sofia postanowiła dołączyć się do walki. Rose z niedowierzeniem patrzyła jak jej przyjaciółka w zwiewnej zielonej sukience i brązowym bolerku, z swoimi delikatnymi elfimi skrzydłami, z niesamowitą dokładnością, celowała starannie obrobionymi pociskami. Zjawa z trudem robiła uniki,  jej mięśnie coraz bardziej się napinały. Wyglądało to przerażająco. Pozostali przyjaciele też dołączyli się do walki, zamykając w ten sposób straszydło w pułapce. Jej impulsy energii były coraz słabsze i już nawet przestały powalać przeciwników na ziemię. Tylko Zoe stała z boku z rozbawieniem przyglądając się w walce. Wokół siebie utworzyła ochronną barierę, która miała ją chronić przed zabłąkanymi wiązkami energii.
W pewnym momencie wydarzyło się coś czego nawet Rose nie mogła przewidzieć. Oczy Sofii na chwilę zaszły mgłą, a jej twarz przybrała iście przerażający wyraz. Czarodziejka sztuki pierwszy raz widziała przyjaciółkę w takim stanie.  Ze zdumienie patrzyła jak Sofia formuje idealny pocisk o niesamowicie ostrych krawędziach po czym wcelowuje go w przeciwniczkę. Głaz uderzył w kark kobiety z niesamowitą prędkości. Gładko przeciął mięśnie i kości. Zjawa nie zdążyła nawet krzyknąć. Jej głowa spadła na ziemie i potoczyła pod nogi czarodziejki sztuki. Ta spojrzała z obrzydzenie na szeroko otwarte, zastygłe z przerażenie oczy i napięte mięśnie.
– Sofia! – Kątem oka dostrzegła swoją przyjaciółkę, padającą bez siły na zimną podłogę i Arlena, z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Wiedząc, że chłopak porządnie zajmie się czarodziejką, Rose wróciła do oglądania tego co zostało ze zjawy. Jednak w tym momencie coś błysnęło i zwłoki całkowicie zamieniły się w delikatny biały proszek.
Czarodziejka pochyliła się i delikatnie rozgarnęła go na boki. To co zobaczyła sprawiło, ze serce zaczęło jej bić szybciej. Wśród delikatnych ziarenek proszku, leżał piękny rubinowy medalion zdobiony w zielone smoki. Delikatnie podniosła go. Poczuła jak przepływa przez nią niesamowita, energia, jakaś starożytna magia. Tak, to na pewno był  talizman Lyssy z Amaronu.
– Zobaczcie co znalazłam – zawołała, podchodząc do przyjaciół. Zoe też już tam była i z szyderczym uśmiechem na ustach przyglądała się jak chłopcy próbują ocucić Sofię.
– To talizman – wyszeptała czarodziejka ziemi, delikatnie otwierając oczy.
Rose uśmiechnęła się, triumfująco – udało im wykonać misję.

***

Dowódca zakonu siedział w swoim gabinecie w skupieniu analizował wszystkie dane. Udało im złapać tamtą dwójkę niby złoczyńców i odebrać im zdobyte artefakty. To była aż za bardzo proste. Żadnej akcji, żadnej porządnej bijatyki.  I to mają być złoczyńcy. Niby ta kobieta próbowała bronić się za pomocą magii, ale nie miała szans w starciu z wyszkolonymi ludźmi zakonu. Teraz posiedzi sobie trochę w lochu, a może jej moc jeszcze kiedyś się przyda.
Niestety mieli też zupełnie inny problem. Ich szpiedzy donosili, że ktoś próbuje odnaleźć artefakty potrzebne by ich pokonać. A  w takiej sytuacji trzeba coś zrobić. Mężczyzna doskonale wiedział co. Wstał powoli od biurka i podszedł do wysokiego okna. Ze swojego gabinetu miał świetny widok na dziedziniec gdzie prawie setka wyselekcjonowanych młodych ludzi, ćwiczyła walkę. Już niedługo zasilą oni szeregi zakonu, będą powoli krok po kroku niszczyć królestwo Andros. Każdy z nich był albo pokrzywdzony w jakiś sposób przez władzę, albo po prostu znudzony zżyciem – dlatego też byli bardzo łatwym celem dla zakonu.
Ale teraz potrzebował kogoś innego. Parę tygodni temu zgłosił się do nich pewien młodzieniec. Był rozgoryczony, pragnął zemsty i władzy. Pochodził z jednej z królewskich rodzin, dzięki czemu był w stanie bardzo szybko dostarczyć zakonowi wszelkie potrzebne informacje. Teraz jego zadaniem będzie śledzenie swojego własnego kuzyna. A to nie powinno być trudne.
Mężczyzna podniósł słuchawkę za pomocą której kontaktował się z obsługą, i wywołał swojego pomocnika.
– Janie, przyprowadź do mnie księcia Domino. Mam dla niego zadanie.


sobota, 7 listopada 2015

Rozdział 7

Przed wami najnudniejszy rozdział w całej historii moich opowiadań. Jest to rozdział łącząco-wyjaśniający. Nadużywam w nim wyrazu "bladoniebieski" i "który". Obiecuję, że w następnym rozdziale pojawi się trochę więcej akcji i każdy znajdzie coś dla siebie ( tak Mayumi, będzie mózg, krew i wnętrzności)
Zapraszam do czytania.
------------------------------------------------------------------------------

Rozdział 7

Ciemne korytarze Chmurnej Wieży, wyjątkowo były zupełnie puste. Przez całą drogę od wejścia, aż do piwnicy, przyjaciele nie spotkali ani jednej uczennicy. Jakby wszyscy wyparowali, bez przeszkód pozwalając im przejść przez całą szkołę.
Dla idącego na samym końcu Arlena, cała ta sytuacja była dziwni podejrzana.  Przez cały czas trzymał jedną dłoń na rękojeści miecza i niespokojnie rozglądał się wokół, jakby spodziewając się ataku. Nic jednak takiego nie nastąpiło. Jedynym odgłosem słyszalnym na korytarz był stukot butów i wesołe podśpiewywanie Zoe. Raz na jakiś czas jej sęp wlatywał przez otwarte okna, robił kółko nad głowami intruzów po czym znów wylatywał na zewnątrz. Za każdym razem gdy specjalista wyczuwał na sobie skanujący wzrok ptaka, czuł dreszcze.
 –  Gilotynko, gilotynko, moja mała gilotynko. Utniesz głowę czarodziejce, utniesz głowę przyjaciółce, utniesz głowę chłopakowi, co oszukał mnie! – Nieprzyjemnie drastyczne wycie Zoe, jeszcze bardziej utwierdzało go w przekonaniu, że ta szkoła nie jest normalna.
W końcu dotarli jednak na najniższe piętro i stanęli przed starymi, drewnianymi drzwiami. Wytarta, pordzewiała tabliczka informowała wszystkich, że właśnie wchodzą do „ Archiwum” szkoły. Wejście wyglądało jakby od dawna nikt go nie otwierał.
 –  To stare archiwum do którego nikt już nie zagląda – wyjaśniła czarownica popychając drzwiczki, które otworzyły się, skrzypiąc przeraźliwie.
Kręte schody znikały w opadającym w dół korytarzu. Pojedyncze pajęczyny wisiały pod niskim stropem, a wszechobecny kurz drażnił oczy. Gdy Zoe zamknęła za nim drzwi, wokół zapanowała ciemność. Nie  można było dostrzec nawet czubka własnego nosa i tylko urywane oddechy informowały Arlena o obecności innych.
Czarownica wymruczała pod nosem jakieś zaklęcie i po chwili w jej dłoniach pojawił się nieduży słoik wypełniony świetlikami. Lekko zielona poświata oświetliła jej bladą twarz, przerażająco błyszczące oczy i nieprzyzwoicie białe zęby.
Stojąca obok Arlena Sofia, pisnęła z przerażeniem.
 –  Coś mi przeszło po nodze – wyszeptała, chowając się za specjalistą.
 –  Panikara – prychnęła Rose. Arlen posłał jej karcące spojrzenie po czym delikatnie objął czarodziejkę ziemi ramieniem, próbując ją uspokoić. Czasami miał naprawdę dość „ najmądrzejszej” Rose. Miał wrażenie, że każde jej słowo miało na celu pokazanie jaka to ona jest mądra i niezwykła. Niby ona i Sofia się przyjaźniły, ale… Chłopak po prostu nie mógł znieść widoku tych spuszczonych zawstydzonych oczu,  zaczerwienionych policzków, jeszcze bardziej skulonej postawy.
Zaczęli schodzić w dół. Z każdym kolejnym krokiem korytarz był coraz szerszy, a ściany stawały się coraz bardziej ozdobne. Co parę metrów wisiały ogromne obrazy w wyblakłych złotych ramach, srebrne, dawno nieużywane świeczniki, albo porwane gobeliny. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Było tak ciemno, że dziewczyny postanowiły wyczarować osobne kule światła.
 –  Czy oni muszą wisieć nawet tutaj?! – zapytała ze zgrozą Rose, oświetlając jedno z płócien. Obraz przedstawiał grupę ludzi stojących na tle Alfei.
 –  Kto to? – zapytała czarownica, uśmiechając się z zaciekawieniem.
 –  Nasi rodzice – westchnął Rayan.
 –  Którzy to którzy? – Zoe zdecydowanie wykazywała się nadmiernym wścibstwem. Jednak wyjątkowo nie przeszkadzało to czarodziejce natury, która postanowiła dokładnie wyjaśnić kto jest kim.
 –  Ta dziewczyna z brązowymi włosami i specjalista w zielonej koszuli to moi rodzice, ta różowo włosa czarodziejka i nerd z komputerem są rodzicami Rayana. – Wspomniany chłopak zrobił minę jakby chciał coś powiedzieć, ale szybko zrezygnował.  – Obok nich stoją rodzice naszego kumpla Jack’ a. Teraz rządzą Heraklionem. Za nimi mamy władców Solarii czyli rodziców naszej kolejnej przyjaciółki Moon, a ci z boku to Musa i Riven – rodzice Melodie, której też tu z nami nie ma.
 –  A ci? – Czarownica wskazała na uśmiechniętą parę stojącą trochę jakby z tyłu.
 –  To Layla i Nabu – wyjaśniła Rose poprawiając zsuwające się okulary. – Nie żyją. – dodała, wzruszając ramionami.
Przez chwilę stali w ciszy nie do końca wiedząc co powiedzieć. W końcu jednak ruszyli dalej. Szli w całkowitym milczeniu, nawet nie próbując odezwać się choćby słowem. Arlen cieszył się tą chwilą. Lubił taką spokojną atmosferę, kiedy nie musiał z nikim na siłę rozmawiać. W jego rodzinnych stronach cieniono sobie ciszę i podziwiano ludzi, którzy potrafili milczeć przez długi czas.
Schody skończyły się tak szybko jak się zaczęły. Trafili do wielkiej sali z wysokim sufitem, na którym ktoś namalował niebo. Bladoniebieskie światło wydobywające się znikąd oświetlało całe pomieszczenie Pod ścianami stały ogromne półki po brzegi wypełnione grubymi tomiskami. Na środku stały szklane gabloty z różnymi starymi artefaktami w środku. Były tu różnorakie medaliony, diademy, szklane kule, a także wysuszone części ciał. Wyglądało to trochę jak zbiorowisko wszystkich przedmiotów potrzebnym do zniszczenia świat.
 –  Łał – zdążyła wykrztusić Sofia. Zerwał się wiatr. A drzwi zanim zatrzasnęły się z hukiem 
odcinając im drogę powrotu.

***

Dźwięk alarmu.
Krzyki współpasażerów.
Pęd powietrza.
Uderzenie.

Stał na wysokim wzgórzu porośniętym wyschniętą trawą. Wokół niego rozciągało się pole bitwy. Aż za dobrze pamiętał ten widok. Walczący, zabijający się nawzajem ludzie. Ciała poległych wdeptane w podmokły grunt, ziemia zabarwiona krwią. To wszystko na zawsze wyryło ślad w jego umyśle.
A teraz znów tu był, jednak tym razem patrzył na to wszystko jakby z boku. Nie był uczestnikiem wydarzeń tylko ich bacznym obserwatorem. To go przerażało, ale i utwierdzało w przekonaniu, że to tylko zły sen. Sen, z którego miał nadzieje kiedyś się wybudzić.
Zszedł powoli w kierunku bitwy. Nie słyszał jej odgłosów co go niepokoiło – tylko straszna, niema cisza. Z każdym kolejnym krokiem stawała się ona coraz bardziej przygnębiająca, coraz bardziej otumaniała jego umysł.
Wszedł między walczących, ale oni w ogóle nie zwrócili na niego uwagi. Mijali go nawet na niego nie patrząc, tylko niemo poruszając ustami. Pociski śmigały nad jego głową, ale nawet go nie drasnęły. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie jak na tych filmach, które kiedyś pokazywał Melodie.
Była jedna rzecz, którą zauważył od razu kiedy zobaczył walczących. To była „ta” bitwa. Bita, po której zawalił się jego cały świat. Bitwa, która śniła mu się po nocach. To była bitwa, w której zginęła „ona”.
Kiedy szedł między tymi wszystkimi ludźmi zajętymi walką, doskonale wiedział gdzie idzie. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeszcze raz musi przeżyć to wszystko by stąd uciec. Wiedział, że jeszcze raz musi przeżyć ten ból, jeszcze raz doznać takiej tragedii.
I wtedy ją zobaczył. Kucała za niewielkim głazem, próbując skryć się przed wrogiem. Czarne, krótko przycięte włosy wystawały spod zielonego hełmu, a chude palce mocno zaciskały się na kolbie karabinu. Od czasu kiedy przeciwnicy znaleźli sposób by blokować magię, to była jej jedyna broń.
W jednym momencie to wszystko spadło na niego z ogromną siłą. Grunt zaczął się dziwnie chwiać, a obraz przysłoniła dziwna mgła. Jak w transie przyglądał się zabłądzonemu pociskowi z rakiety, który trafił w głaz. Uniosła się chmura kurzu. Na chwilę wszystko stało się brązowe, nic nie mógł dostrzec. Gdy zasłona opadła zobaczył ciało Musy leżące na zimnej ziemi bez żadnych oznak życia, samego siebie sprzed paru lat, podbiegającego do ukochanej, ciemność…
A potem zapadła ciemność.

***
Zamieć na Callisto przybrała nieprawdopodobne rozmiary. Z trudem przedzierali się przez zasłonę śniegu i lodu. Jack leciał bardzo wolno, nie chcą by jakiś niespodziewany podmuch wiatru nagle doprowadził do katastrofy. Moon i Waves coraz bardziej martwili się stanem zdrowia Melodie, która, mimo że oddychała w miarę normalnie, to robiła się coraz bledsza i zimniejsza.
 –  Nie możemy po prostu skorzystać z portalu między wymiarowego? – zapytała zirytowana Moon, bawiąc się pojedynczym kosmykiem blond włosów. Jack westchnął głęboko i przecząco pokręcił głową.
 –  Tu na Callisto, możemy go używać tylko w wyznaczonych strefach. Przecież mówiłem ci o tym za nim wylecieliśmy – wyjaśnił po czym znów skupił się na panelach kontrolnych.
Moon zerknęła na Waves’ a, który siedział przy Melodie i delikatnie gładził jej dłoń. Uśmiechnęła się smutno widząc tę przeuroczą scenkę. Coraz bardziej lubiła tego chłopaka. Rzucił wszystko, naraził się na wyrzucenie z teatru, tylko po ty ratować dziewczynę, którą znał zaledwie od paru tygodnia. Jednak czarodziejka księżyca dobrze wiedziała co zmusiło go do takiego zachowania. Zaczęła dostrzegać jakąś niewidzialną więź, która połączyła Melodie i Waves’ a. Cieszyła się z tego powodu, w końcu Mel zaufała komuś kogo nie poznała przez rodziców lub przyjaciół, komuś nowemu. To był bardzo dobry znak.
Statkiem szarpnęło. Moon zachwiała się, próbując utrzymać równowagę.  Wiatr znów zatrząsnął pojazdem. Starając się nie potknąć o własne nogi, dziewczyna podeszła do Jack’a, który z prędkością świata przyciskał różne guziki na panelu kontrolnym.
 –  Co się dzieje? – zapytała.
 –  Wpadliśmy w jakiś wir, albo coś podobnego – szybko wyjaśnił chłopak, nie odrywając wzroku od panelu. – Mam problem z utrzymaniem stabilności.
Pojazdem znów gwałtownie wstrząsnęło. Dziób podniósł się na kilka sekund do gór, po czym opadł ostro. Szybko tracili wysokość, z każdą chwilą coraz bardziej zbliżając się do ziemi. Dziewczyna chwyciła się mocno oparcia krzesła i zawisła na nim próbując nie upaść na podłogę. Zaryli dziobem w ziemię i przez parę minut wirowali w głębokim śniegu. Moon czuła się jakby wsiadła na zepsutą karuzele, która nie chce się zatrzymać.
Jednak w końcu siły tarcia zadziałała na ich korzyść i stanęli. Wokół nich nadal trwała zamieć, przez gęsty śnieg i ciemność, widoczność była bardzo ograniczona.
 –  Czy wszyscy są cali? – zapytała Moon rozglądając się po kabinie. Zobaczyła podniesiony kciuk Waves’a, a do jej uszu dotarły potwierdzający jęk Jack’a. O dziwo nawet Melodie wyszła z tego wszystkiego w miarę bez szwanku – nadal leżała spokojnie, oddychając miarowo.
Widząc, że nikomu nie trzeba udzielać jakiejś zbytniej pomocy, nacisnęła jeden z guzików na panelu sterującym i otworzyła drzwi.
To był błąd. Silny wiatr wpadł do środka, na nosząc masę śniegu. Nie zastanawiając nawet sekundy zaczęła opętańczo wciskać różne guziki.
 –  Przystopuj trochę, bo z twoimi zdolnościami znajdziesz przycisk autodestrukcji. – Jack chwycił ją za rękę, powstrzymując tym samym ogólną zagładę statku. Moon odetchnęła głęboko po czym spojrzała na swoich towarzyszy.
 –  To co teraz robimy?
Zapadła cisza.

***
Ogromy holograficzny obraz oświetlał bladoniebieski światłem niewielki kawałek pomieszczenia. Barczysty mężczyzna niezdrowo zielonych oczach, wpatrywał się z uwagą w kilka, migających punktów na przestrzennej mapie. Jego młodszy kolego kręcił się obok, co rusz poprawiając jakiś wystający kabel lub naciskając guzik, który zmieniał perspektywę obrazu.
 –  Powiedz mi więc, Janie – gdzie są te wszystkie przedmioty, które musimy znaleźć by zawładnąć tą nędzną planetą.
Jan przełknął ślinę, poprawił opadającą na czoło blond grzywkę, po czym drżącym głosem odpowiedział:
 –  Cztery z nich są w różnych trudno dostępnych miejscach, ciężko będzie je znaleźć. Jednak cztery inne mamy na wyciągnięcie ręki. – Dowódca zakonu Czarnego Bzu zmarszczył czoło i spojrzał pytająco na chłopaka. – Chodzi o to – zaczął młodzieniec – że dwoje ludzi znalazło już te artefakty, a teraz szukają piątego. Są jakieś trzydzieści kilometrów od naszej bazy, poszukują wejścia do tej zaginionej jaskini.
Starszy mężczyzna wybuchnął szaleńczym śmiechem.
 –  No to na co jeszcze czekamy! – Jego głos brzmiał upiornie w wysokim pomieszczeni i Jan odruchowo jeszcze bardziej się zgarbił. – Każ któremuś oddziałowi złapać tych amatorów i przyprowadzić do mnie. Nawet nie myślałem, że to może być takie proste!

***
Równowaga między dobrem, a złem powoli się załamuje. Nie ma już czarnej i białej magii. Przyjaciele nie muszą być przyjaciółmi, a wrogowie wrogami. Pomoc i zdrada nadchodzą z najmniej oczekiwanej strony.
Bo kiedy trwa wyścig o władze nic nie jest proste logiczne.
Wyścig czas zacząć!


sobota, 3 października 2015

Rozdział 6

Blade promienie słońca przedzierały się z trudem przez warstwę szarych chmur. Riven stał oparty o ścianę jednego z walących się budynków i z pewnej odległości, przyglądał się kramowi starej Berty. Na przenośnym drewnianym stole, staruszka wyłożyła słoje z domowymi przetworami, ręcznie tkane serwetki i koszyki wypełnione owocami. Sama usiadła na chwiejącym się taborecie, by czekając na klientów, zdobić kolejne kawałki materiału.
Były specjalista przyglądał się jej już od dziesięciu minut. Nie wyglądała na kogoś kto mógł mieć informacje na temat Johna i jego bandy. Była raczej krępa i niska, a krótkie siwe włosy chowała pod kolorową chustą. Choć wydawała się być tylko bezbronną staruszką, to Riven dobrze wiedział jak wielkim szacunkiem darzyli ją mieszkańcy dzielnicy. Jak przez mgłę pamiętał swoją matkę, która po kolejnej nocy wypełnionej alkoholem, udawała się do Bery by odświeżyć swój umysł. A potem znów się upić.
Mocniej nasunął na twarz czapkę po czym zdecydowanym krokiem, przeszedł na drugą stronę ulicy. Schował się w jednej z ciemnych bram, by nie rzucać się w oczy. Jeszcze przez chwilę przypatrywał się Bercie, oceniając swoje szansę na zdobycie jakichkolwiek informacji.
Już chciał ruszyć, gdy poczuł, że ktoś chwyta go za ramię. Szarpną ciałem próbując wyrwać się z ucisku. Nic to jednak nie dało. Ten kto go trzymał, był większy i silniejszy od niego. Mocno przycisnął go do ściany, nie dając żadnych szans na ucieczkę.
─ Nie wierć się tak, nic ci nie zrobię – zarechotał napastnik.
─ Tytus? – Riven rozluźnił się słysząc znajomy głos. Jego stary współlokator z sierocińca uśmiechnął się szeroko odsłaniając klawiaturę złotych zębów. Miał śniadą cerę, która delikatnie błyszczała w słońcu i ciemnobrązowe, prawie czarne oczy. Mimo przekroczenia czterdziestki jego włosy nadal były smoliście czarne. Tylko nieduża blizna po oparzeniu, oszpecała przystojną twarz.
─ Miło cię widzieć, stary. – Tytus poklepał go po ramionach, rechocząc wesoło.
Gdzieś obok rozległ się odgłos włączanego silnika. Ktoś uparcie próbował uruchomić nie do końca działający samochód. Klną przy tym głośno i siarczyście sprawiając, że zdenerwowani mieszkańcy podupadłej kamieniczki zaczęli wyglądać z okien, próbując zidentyfikować źródło hałasu.
Tytus zmarszczył czoło zniesmaczony takim obrotem spraw. Pociągnął Rivena za rękę i siłą wepchnął go do jednej z ciemnych piwniczek. Były specjalista prawie zleciał ze schodów, kiedy stracił równowagę na chybotliwym drewnianym stopniu.
Zeszli do niedużego ciemnego pomieszczenia. Tytus zapalił starą lampę gazową i powiesił ją nad drewnianym, obdrapanym stole. Wokół nich stały lekko pordzewiałe, metalowe półki, po brzegi wypełnione różnymi papierami i dziwnymi przedmiotami. Na jednej ze ścian wisiał kiczowaty zegar z kukułką, a obok niego ktoś postawił starą strzelbę. Z papierowego pudła mężczyzna wyjął dwa kieliszki i butelkę z nalewką.
─ Wiem gdzie jest twoja córunia – powiedział nalewając ciemno-bordowy płyn. Riven popatrzył na niego zmęczonym wzrokiem i niechętnie sięgnął po alkohol. Wiedział, że wszelkie rozmowy Tytus prowadzi tylko przy dobrej whisky lub nalewce z wiśni.
─ Niby skąd? – prychnął podnosząc do ust kieliszek. Mężczyzna uśmiechnął się chytrze i zakręcił butelkę.
─ Człowiek dla którego pracuję, ostatnio nie może się doprosić zwrotu pieniędzy od Johna i jego bandy… ─ Riven prychnął z dezaprobatą. A więc Tytus nadal pracuje dla tutejszej mafii. Zaczynał jako chłopiec na posyłki, a teraz jednym z przybocznych szefa. Spodziewał się takiego obrotu spraw.
─ I co to niby ma wspólnego z Melodie? – zapytał odchylając się na krześle.
─ Spokojnie daj mi skończyć. – Dolał sobie jeszcze trochę nalewki. – Chcąc mieć ich na oku, szef założył w ich statku nieduży nadajnik GPS. Dzięki temu wie gdzie się znajdują i czy przypadkiem nie uciekną od niego. Sprawdziłem ten nadajnik. Jeśli nie nawalił to John odwiedził jedną z świątyń na Callisto. A żeby do niej wejść potrzebna jest obecność czarodziejki.
Riven poderwał się gwałtownie. To na pewno był właściwy trop, po prostu to wiedział, był o tym święcie przekonany. Musiał jak najszybciej dostać się na Callisto. Jeśli ci okrutnicy coś zrobią Melodie to… Nawet nie chciał o tym myśleć! Nigdy by sobie tego nie wybaczył. Była w końcu jedyną ważną osobą w jego życiu. Od czasu wojny trząsł się o jej życie jeszcze bardziej. Nie mógł przecierpieć tego, że zostawili ją wtedy w stolicy zamiast od razu wysłać do przyjaciół. Choć teoretycznie wtedy wszyscy mówili, że to najrozsądniejsze rozwiązanie. Dzieci pod opieką wykwalifikowanego personelu miały być bezpieczne. Nikt się nie spodziewał, ze będą musiały uciekać w góry.
Mężczyzna nadal przezywa w koszmarach moment kiedy razem z Musą dowiedzieli się o atakach na miasto. W tym momencie czuł podobny strach i żal do samego siebie, jak te osiem lat temu. Ale tym razem może coś zrobić by ocalić Melodie.
─ Załatw mi transport na Callisto.
Tytus uśmiechnął się triumfalnie.
***
Przez całą drogę na Callisto, Waves był jakiś otępiały. Nie docierały do niego ani piękne widoki, ani odgłosy zbliżającej się zamieci śnieżnej, ani przeraźliwe zimno na zewnątrz. Miał wrażenie, że żyje w jakimś innym świecie, a to wszystko to tylko zły sen. Nie wiedział dlaczego tak jest. Nie uświadomił sobie jeszcze jak bardzo zależy mu na Melodie.
To nie był pierwszy raz gdy tak się czuł. Ponad sześć lat temu obudził się w szpitalnym łóżku z podobnym uczuciem. Miał obandażowaną głowę i złamaną nogę. Dopiero po paru godzinach przypomniał sobie co się stało – przeżył atak terrorystyczny na nowojorskie metro. Niestety jego rodzice nie mieli tyle szczęści.
Chłopak jak przez mgłę pamiętał prę następnych tygodni. Wyjście ze szpitala, pogrzeb rodziców, przeprowadzkę do rodziny zastępczej, przemówienie ważnych polityków i opuszczoną do połowy masztu flagę – to wszystko było tylko niewyraźnym zdjęciem w jego pamięci. Nie chciał by  i tym razem skończyło to w ten sposób.
Gdy przybili na miejsce okazało się, że się spóźnili. Złoczyńcy już dawno odlecieli pozostawiając po sobie tylko zacierające się na śniegu ślady.
Waves wszedł niepewnym krokiem do świątyni. Ktoś zostawił otwarte wrota i w środku panowało przeraźliwe zimno. Szron porył ściany, a śnieg przykrył podłogę miękkim dywanem. Zimny wiatr wdarł się do środka wyjąc przeraźliwie.
Idąca obok niego Moon zadrżała zimna. A może to było co innego? Waves wyczuł wiszącą w powietrzu czarną magię i dobrze wiedział, że czarodziejka księżyca też ją czuję. Ktoś kto tu był na pewno nie miał dobrych zamiarów.
Dopiero po chwili zauważyli jakąś postać leżącą obok ołtarza. Była odwrócona do nich plecami, płatki śniegu pokryły jej ciało delikatną warstwą puchu. Kilka sekund zajęło im zorientowanie się z kim mają do czynienia.
─ Melodie! – krzyknęła Moon wyprzedzając jakąkolwiek reakcję chłopaka. Obydwoje podbiegli do ciała czarodziejki.
Dziewczyna była przemarznięta. Usta miała sine, z trudem łapała powietrze. Szron osadził się na jej powiekach i policzkach. Wyglądała jakby zaraz miała pożegnać się z tym światem raz na zawsze. Nawet odrobinę nie przypominała tej wesołej, charyzmatycznej czarodziejki, którą była jeszcze parę dni temu.
Moon położyła dłoń na czole dziewczyny i przesłała jej trochę ciepła. Serce Waves’ a zabiło mocniej gdy Mel zakaszlała płytko. Z trudem uniosła powieki i chyba chciała coś powiedzieć, ale była zbyt słaba by choć odrobinę otworzyć usta.
─ Musimy ją zabrać na statek – powiedziała Moon. Jej głos drżał, a w kącikach ust zbierały się łzy przerażenia.
Czarodziej pokiwał głową. Delikatnie podniósł dziewczynę starając się nic jej nie zrobić. Wydawała się być taka drobna, taka bezbronna. A przecież sam widział jak jednym zaklęciem powaliła na ziemię roboto─potwora. Nie mógł uwierzyć w to co się stało. Przecież nikt nie mógłby być tak okrutny, by doprowadzić czarodziejkę do takie stanu.
Na pokładzie statku było o wiele cieplej, więc oddech czarodziejki zaczął powoli wracać do normy. Moon i Jack postanowili przeszukać świątynie dokładniej, ale Waves nie chciał opuszczać Melodie. Został więc na statku. Siedział obok dziewczyny co chwilę zerkając na różne urządzenia monitorujące jej stan zdrowie. Wszystko wydawało się być w porządku. Czarodziejka zapadła w niespokojny sen, ale jej funkcje życiowe były w normie. Tylko co pewien czas jej ciałem wstrząsały drgawki, a z jej ust wydobywał się jęk przerażenia. Waves chwytał ją wtedy za rękę i uspokajał nucąc melodie zasłyszane w dzieciństwie. To pomagało.  
W końcu Moon i Jack wrócili. Moon była zdenerwowana tym, że nic nie znaleźli i co chwilę narzekała na wyjątkowo późną reakcję z ich strony, na prędkość statku i ogólnie na wszystko co tylko znalazło się w zasięgu jej umysł.
─ Najważniejsze, że Melodie jest bezpieczna – powiedział Jack próbując uspokoić czarodziejkę. Waves uśmiechnął się smutno. Specjalista miał racje. Czarodziejka żyła i to było najważniejsze.
***
Sofia, Rose, Rayan i Arlen stali przed Chmurną Wieżą i niepewnie wpatrywali się w przerażający budynek. Ciemnogranatowe chmury otoczyły spadzisty dach szkoły, a jasne błyskawice bezgłośnie przecinały niebo wokół niej.
─ Czarna magia – wyszeptała Rose poprawiając spadające z nosa okulary. Stojący obok niej Rayan wzdrygnął się z obrzydzeniem. Pomysł odwiedzenia „tej” szkoły coraz mniej mu się podobał. Nie bał się, ale czuł dziwną złowrogą energię otaczającą budynek. Podobnie zareagował Arlen.
Za to Sofia zupełnie nie zwróciła uwagi na komentarz przyjaciółki. Z nosem utkwionym w jednej z ksiąg, zaczęła iść w kierunku olbrzymich wrót. Jednak w chwili kiedy już prawie wkroczyła na szeroki kamienny mosty prowadzący do szkoły, coś jej przeszkodziło. Wpadała na niewidzialna barierę założona przez czarownicę. Odbiła się od niej i upadła, upuszczając książkę.
Kogoś rozśmieszyła ta sytuacja. Tuż nad ich głowami na jednym z granitowych słupów, siedziała najwyżej szesnastoletnia dziewczyna. Miała długie czerwone włosy z czarnymi pasemkami i fioletowe oczy. Ubrana w czarny to, czarne spodnie do kostek i wysokie glany, idealnie pasowała do wizerunku czarownicy. Na dodatek obok niej przysiadł ogromny sęp. Jego wąskie oczy w skupieniu badały otoczenie. Wyglądał jak potwór z dziecięcych koszmarów.  
─ Nie wolno tak przychodzić bez zaproszenia – zaśmiała się chytrze nastolatka, zeskakując na ziemię.
─ My chcieliśmy tylko zobaczyć się z dyrektorką – wydukała cicho Sofia schylając się po książkę.
─ Bo jeszcze wam uwierzę – wiedźma prychnęła śmiechem, wyrywając księgę z rąk przerażonej czarodziejki. – Pokaż! Co to? – Przez chwile przeglądała opasłe tomisko. Z sekundy na sekundę jej usta coraz bardziej wykrzywiały się w sarkastycznym uśmiechu. W końcu, jakby ze znudzeniem, odrzuciła księgę za siebie. W ostatniej chwili chwycił ją Arlen, chroniąc ją od ponownego kontaktu z ziemią.
─ Więc chcecie zdobyć medalion świętej pamięci dyrektorki Gryffin? – Przyjaciele przytaknęli niepewnie. Wiedźma ponownie zaśmiała się głośno. – Macie szczęście – powiedziała przywołując swojego sępa. Trochę mi się nudzi, a to może być świetna zabawa.
Przyjaciele wymienili ze sobą niepewne spojrzenia. Nie do końca wiedzieli gdzie podarowany Gryffin medalion, może się znajdować. Pomoc kogoś kto zna Chmurna Wieże, bardzo by się przydała.
Ale czy mogli jej zaufać? Czy nie poprowadzi ich w jakąś pułapkę? I czy to mądre powierzać tak ważną misje osobie, którą dopiero co się poznało? Dobra, to nie było rozsądne, ale nie mieli wyjścia. Zdawali sobie sprawę, że jeśli nie skorzystają z oferty dziewczyny, to ta poleci do dyrektorki i nigdy nie zdobędą talizmanu. Przecież nikt im nie uwierzy, że robią to wszystko by ratować świat.
Rose pierwsza postanowiła zareagować. Po przeanalizowała wszystkich za i przeciw stwierdziła, że jest to chyba najrozsądniejsze wyjście.
─ Niech będzie – powiedziała podchodząc do czarownicy. Ta uśmiechnęła się triumfalnie po czym wyciągnęła rękę w stronę czarodziejki.
─ Zoe – przedstawiła się. Dziewczyna uścisnęła dłoń.
─ Rose.
***
Trzynastu mężczyzn siedziało przy długim stole gdzieś na Andros. Ubrani byli w długie, czarne płaszcze, a na ich palcach lśniły rodowe sygnety. Różnoraki blizny zdobiły zasępione twarze – były pamiątką po wielu bitwach i potyczkach stoczonych w służbie organizacji, do której należeli. Nie rozmawiali ze sobą tylko siedzieli wpatrzeni w przestrzeń.
W pewnym momencie jeden z nich wstał. Był to ich dowódca i jedyny człowiek na całej planecie, którego szanowali.

─ Bracia! – zaczął wysoko wznosząc ręce. – Wreszcie, po wielu latach ukrywania się, zebraliśmy się tutaj wszyscy. A to oznacza tylko jedno – Zakon Czarnego Bzu odrodził się! Odrodził się by dokonać zemsty!

Rozdział 5

Nieduży statek szybował po niebie nad Callisto. Pod nim przesuwały się zimne lodowe pustynie. Szalał wiatr. W zasięgu wzrok nie było nikogo kto mógłby zobaczyć pojazd. Tylko lód i śnieg. Jedynie co pewien czas samotny albatros zbliżał się nieznacznie do przyciemnionych szyb.
Melodie siedziała na krześle w kabinie i pustym wzrokiem, wpatrywała się  przestrzeń. Lecieli już od wielu godzin, a ona nadal nie wymyśliła jak uciec. Jej początkowy zapał połączony ze z desperowaniem, szybko opadał. Zamiast niego, czuła tylko bezsilność. Z każdą kolejną minutą miała wrażenie, że już nic nie może zrobić. Wkrótce przestała już nawet próbować wymyśleć plan ucieczki. Jedynie siedziała, nic nie mówiąc, nic nie robiąc. 
Czuła zmęczenie. Okropne, ogarniające całe jej ciało zmęczenie. Chciała żeby to wszystko okazało się tylko złym snem. Tak strasznie pragnęła cofnąć się w czasie i nie pozwolić samej sobie wejść do tej biblioteki. Pewnie spokojnie wróciłaby do Alfei, a następnego dnia przeczytałaby w gazecie o kradzieży. Lecz wtedy nic by ją to nie obchodziło.
Z zamyślenia wyrwał ją ponury syk otwierających się drzwi. Do środka kabiny wszedł Alastor. Jak zwykle miał na sobie długą pelerynę, a twarz zakrywał czarną maską. W ręku trzymał stary, zdobiony zwój.
─ Ile jeszcze będziemy lecieć? – zapytał, pewnym krokiem wchodząc do środka. Odpowiedziała mu cisza. Westchnął głęboko po czym podszedł do panelu kontrolnego i trzepnął w głowę, siedzących przy nim oprychów. – Jak zadaję pytanie, to macie mi na nie odpowiedzieć – warknął. – Zrozumiano!?
Mężczyźni popatrzyli na niego z przerażeniem i szybko pokiwali głowami. Jeden z nich zerknął niepewnie na nieduży ekran.
─ Za jakieś dziesięć minut powinniśmy być na miejscu.
Alastor uśmiechnął się triumfalnie. Jego wzrok spoczął na dziewczynie, która jeszcze bardziej skuliła na krześle. Wyszczerzył zęby w obleśnym uśmiechu.
─ Powiadomcie Arachne – warknął w stronę pozostałych mężczyzn. ─ Niech wie, że wszystko przebiega zgodnie z planem.
Dreszcz przerażenia przebiegł przez ciało Melodie. Kim była Arachne? Czy miała się jej bać? Chociaż skoro jest wspólniczką tego potowa, to odpowiedź zapewne jest twierdząca. Zamknęła oczy starając się opanować łzy bezsilności. Odwróciła się tyłem do przestępcy. Znów wyjrzała przez okno. W krajobrazie nic się nie zmieniło. Nadal był to tylko lód i śnieg.
Wydawało jej się, że minęła wieczność, za nim w zasięgu jej wzroku pojawiła się nieduża kamienna budowla. Statek powoli opadł przed srebrną bramą. Drzwi otworzyły się z sykiem, a do środka pojazdu wpadł lodowaty wiatr. 
─ Wstawaj – warknął jeden z oprychów pociągając ją za ramię. Posłusznie wyszła na zewnątrz. Czuła przeraźliwe zimno, a coś nadal blokowało jej moc. Zaczęła niekontrolowanie drżeć. Pojedyncza łza spłynęła po jej policzku.
Mężczyzna prychną pogardliwie i siłą, wepchnął ja do świątyni. W środku było niewiele cieplej. Panował pół mrok. Grube, kamienne ściany pokryte były szronem, a woda w ogromnej złotej czarze, już dawno zamarzła. Wiszący pod sufitem żyrandol już dawno przestał pełnić swoją funkcje. Wypalone kawałki świec spadły na ziemię i teraz leżały wdeptane w cienką warstwę śniegu, pokrywającą podłogę.
─ Jednak się pojawiłeś.
Melodie odwróciła się na pięcie, na dźwięk czyjegoś głosu. Z cienia wyszła wysoka kobieta o długich rudych włosach i metalicznych oczach. Ubrana była w czarny, obcisły kombinezon, a w ręce trzymała piękną, złotą koronę.  Czarodziejka przezornie zaczęła się wycofywać. Niestety trafiła na mocno oblodzony kawałek ziemi i jak długa runęła na ziemię.
─ I to ma być ta twoja czarodziejka? – roześmiał się głośno Arachne.
─ Jej moc jest wystarczająca by otworzyć skrytkę – warknął Alastor stając między dziewczyną i wspólniczką. Pierwszy raz nienawiść Melodie do niego, odrobinę zmalała. Czuła, że im dalej jest od tej kobiety, tym większe ma szanse by przeżyć.
 ─ Zaraz zobaczymy – mruknęła podchodząc do czarodziejki tańca. Chwyciła mocno jej nadgarstek i pociągnęła w górę, zmuszając dziewczynę do wstania. Melodie próbowała się wyrwać, ale Arachne była od niej o wiele silniejsza. Pociągnęła ją w stronę stojącej na środku czary. Siłą przycisnęła jej dłoń do lodowej tafli.
Wypowiedziała jakąś skomplikowaną sentencje w starożytnym języku. Palce czarodziejki rozbłysły oślepiającym światłem. Zerwał się silny wiatr. Wokół nich wirowały drobinki śniegu. Potworny wycie wypełniło całą świątynie. Melodie czuła jak okropna czarno magiczna energia, wypełnia ją od środka. Miała ochotę krzyczeć, ale strach całkowicie ją sparaliżował. Wszystko co widziała wydawało się dziwnie wirować. Szybko traciła całą energię, miała wrażenie, że zaraz zemdleje.
Nagle wszystko ucichło. Arachne puściła rękę dziewczyna, a ta bezładnie opadła na ziemie. Była zbyt zmęczona by choć przez chwilę utrzymać się na nogach. Jak przez mgłę widziała jak kobieta wyjmuje z czary lekko długi sztylet.
─ Dobrze się spisałaś czarodziejko – szepnęła pochylając się nad Melodie. – Niestety nie będziesz nam już potrzebna. – Mówiąc to machnęła ręką na jednego z oprychów. Ten podszedł do nich i zamachnął się czymś co przypominało kij baseballowy.
Zapadła ciemność.
***
Riven zatrzymał stary, rozklekotany motor, przed zapyziałym pubem. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę w jakiej okolicy się znajdował i wolał nie zabierać ze sobą któregoś z nowych pojazdów. Najprawdopodobniej musiałby wracać na piechotę.
Były specjalista rozejrzał się wokół. Ulice były puste, tylko wychudzony kot grzebał w zardzewiałym śmietniku. Zbyt dobrze kiedyś poznał ten teren by uznać to za dobry znak. Coś było nie tak, ale jeszcze nie wiedział co.
Pewnym krokiem wszedł do środka. Zmarszczył czoło gdy zamiast typowego dla tego miejsca gwaru, do jego uszu dotarły tylko stłumione szepty. Nikt nawet nie zerknął w jego stronę. Nawet stojący za blatem barman udawał, że go nie widzi i dalej z zapałem wycierał kufle po piwie.
Rozejrzał się szukając swojego informatora. Dopiero po chwili dostrzegł starszego mężczyznę siedzącego w najdalszym kącie Sali. Pewnym krokiem podszedł do stołu i usiadł naprzeciwko niego.
─ Przyszedłeś – mruknął staruszek biorąc do rąk brudny kufel. Riven przewrócił oczami i machnął ręką wytracając naczynie z rąk mężczyzny. Kufel spadł na podłogę rozbijając się na tysiąc kawałków.
─ Gdy ze mną rozmawiasz, masz być trzeźwy – warknął mrużąc oczy. Biedak przełknął ślinę i delikatnie odchylił się na krześle.
─ Oczywiście szefie, jak szef sobie życzy. – Jego głos był zachrypnięty, brzmiał jag głos nałogowego palacza.
─ Mów, co wiesz na temat mojej córki.
Przez chwilę mężczyzna milczał Wpatrując się w swoje pomarszczone dłonie. Nawet nie próbował spojrzeć w oczy Riven’ owi. Wiedział, że dostrzeże tam zniecierpliwienie, złość i niebezpieczne zdeterminowanie. Niebezpieczna mieszanka.
─ Tak naprawdę, to wiem niewiele. – W końcu postanowił się odezwać. Od razu skulił się jeszcze bardziej próbując uniknąć ewentualnych ciosów.
Riven zacisnął pięści. Już wcześnie wiedział, że za wiele się tu nie dowie, ale potrzebne mu były wszystkie możliwe informacje.
─ Mów, co wiesz – westchnął zakładając ręce na piersi.
─ Ostatnio dziwne rzeczy dzieją się w tej okolicy – powiedział cicho staruszek rozglądając się niepewnie na boki. – Parę dni temu pojawił się tutaj jakiś tajemniczy mężczyzna. Chciał czegoś od bandy John’ a. Od tego czasu nikt nie widział jego ludzi. Wszyscy się boją. To oni rządzili ta częścią miasta.
- I niby to ma mnie zainteresować? – prychnął Riven. Mężczyzna tylko wzruszył ramionami. Już podnosił rękę by zamówić sobie coś u przechodzącej kelnerki, lecz widząc mordercze spojrzenie byłego specjalisty, szybko zrezygnował z tego przedsięwzięcia.
─ To było na dzień przed zniknięciem twojej córki – powiedział pochylając się nad stołem.
Riven zamknął oczy i jeszcze bardzie odchylił się do tyłu. Czy te dwa zdarzenia mogłyby być w jakiś sposób powiązane? Mało prawdopodobne. Ale jednak… Coś mu mówiło, ze to może być dobry kierunek, ze to nie jest fałszywy trop. Może powinien się lepiej przyjrzeć tej bandzie? Tylko jak to zrobić skoro nikt ich nie widział.
─ Kto może wiedzieć gdzie znajduje się ten cały John? – zapytał marszcząc czoło. Staruszek przez chwilę wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, po czym wzruszył ramiona i opowiedział:
─ Może stara Berta coś wie. Ale głowy sobie nie dam urwać.
─ Gdzie ją mogę znaleźć?
─ Ma nieduży stragan tuż za rogiem.
Riven wstał szybko od stołu. Wyjął z kieszeni wymięty banknot i rzucił go na stół. Staruszek łapczywie chwycił go swoimi kościstymi dłońmi. Widząc taką reakcje, były specjalista tylko pokręcił głową z dezaprobata i opuścił pub nie oglądając się za siebie.
Miał jeszcze wiele rzeczy do zrobienia.
***
Sofia siedziała na podłodze w bibliotece i w skupieniu rozkładała przed sobą mapy i atlasy. Jednocześnie starał się wytłumaczyć swoim przyjaciołom jak wygląda sytuacja i co mogą zrobić by uratować Melodie.  Jej oczy błyszczały z podniecenia, gdy z zapałem opowiadała całą historię.
─ Ponad osiemset lat temu na planecie Haran istniało potężne, choć prymitywne, królestwo, którym rządził król  Seran. Był on władcą brutalnym, bezwzględnym, okrutnym. Miał do pomocy dwunastu ludzi, którzy specjalizowali się w różnych sztukach od walki, przez medycynę i szeroko pojętą naukę. – Dziewczyna wskazała na rycinę przedstawiającą trzynaście postaci stojących przed ogromną bramą. Każdy z nich trzymał jakiś przedmiot.
─ Jednak któregoś dnia doszło do sporu dotyczącego kolejnych najazdów i podbijania następnych ziem. Sześcioro z nich chciało dalej prowadzić politykę ekspansywną, za to pozostali woleli na razie zawierać sojusze z ościennymi państwami. Król stanął po stronie tych, którzy chcieli dalszych podbojów. Inni sprzeciwili mu się. Wybuchła wojna domowa. Aby wzmocnić swoje wojska dwóch ludzi podzieliło swoją magię między przedmioty należący do byłych doradców władcy. Po jednej stronie stanął czarnoksiężnik Anfardes, który obdarował mocą czarodziejską osiem przedmiotów…
─ Jak to osiem? – Jack popatrzył na dziewczynę ze zdziwieniem. Sofia pokręciło głową z dezaprobatą, ale wyjaśniła uprzejmie:
─ Król dostał dwa magiczne przedmioty. Ale wracając do opowieści – na drugim froncie walczył czarodziej o imieniu Refales. Był on potężniejszy od swojego przeciwnika, więc wystarczyło mu tylko sześć artefaktów by pokonać wrogą stronę. Udało mu się to i w państwie zapanował spokój.
─ Ale co to ma do Melodie? – zapytał zdenerwowana Moon. Zniecierpliwienie coraz bardziej dawało jej się we znaki, miała wrażenie, że zaraz wybuchnie. Chciała coś robić, działać, czuć, że może uratować swoja przyjaciółkę.
─ Jest szansa, że Mel została porwana przez tego samego człowieka, który ukradł włócznię i księgę. Jeśli tak, to wiem jaki będzie jego następny cel – sztylet wojowniczki Asahy. – Sofia spojrzała na swoich przyjaciół jednocześnie pokazując im rysunek przedstawiający nieduży nóż z wyrytymi na ostrzu runami. – Żeby go zdobyć potrzebna jest księga Anfardesa i moc czarodziejki.
Zapadła niezręczna cisza. Wszyscy zastanawiali się nad tym co usłyszeli. Wiedzieli dobrze, że nie mają wyboru i musza odnaleźć Melodie. A jeśli jest choć jakaś mała szansa, że ten trop jest dobry to należy z niego skorzystać.
─ Więc na co jeszcze czekamy!  ─ Moon klasnęła wesoło w ręce. – Musimy odnaleźć to coś i ocalić Melodie.
Rose zmarszczyła brwi. Coś jej nie grało w ty wszystkim, wydawało jej się, że czegoś jej brakuje.
─ A po co ten ktoś chciałby zdobyć te przedmioty? – zapytała podnosząc z podłogi jedną z książek.
─ W teorii, ale tylko w teorii – zaczęła Sofia wstając z podłogi – jeśli ktoś znajdzie wszystkie artefakty należące do jednej ze strony, zdobędzie tak niesamowicie potężną moc, że będzie wstanie zapanować nad światem.
Znowu zapadła cisza. Przyjaciele zastanawiali się jak mają zareagować. Nigdy nie byli jeszcze w takiej sytuacji. Wiele razy słyszeli o tym jak ich rodzice ratowali świat, ale ni nigdy nie mieli okazji tak się wykazać.
─ A jak można takiego kogoś pokonać? – zapytał w końcu Rayan zdejmując okulary. Czarodziejka ziemi zmarszczyła czoło i szybko przekartkowała jedną z książek.  W końcu znalazła to czego szukała. Nieduży rysunek przedstawiał złoty medalion z ogromnym czerwonym kamieniem w środku.
─ To jest magiczny medalion Lyssy z Amaronu – wyjaśniła podnosząc wysoko opasłe tomiszcze. – Jeśli chcemy ocalić ludzkość musimy znaleźć sześć przedmiotów należących do ludzi walczących przeciwko królowi. Ten talizman jest pierwszy z nich. Mamy ułatwione zadanie ponieważ jest istnienie i historia, są dobrze udokumentowane.
─ To ruszajmy! – krzyknęła wesoło Moon. – Mamy mało czasu. Trzeba odnaleźć Melodie i ten medalion.
─ Proponuje podzielić się na dwie grupy. – Rose wyprostowała się dumnie znów przyjmując swoją rolę. – Ja, Sofia, Arlen i Rayan zajmiemy się odnalezieniem talizmanu, a Moon, Jack i Waves odnajdą Mel. Bo oczywiście Waves nam pomoże?
Jack pokiwał twierdząco głowo po czym wyjął z kieszenie komórkę i szybko napisał jakąś wiadomość. Sekundę później rozległ się piskliwy odgłos przychodzącej odpowiedzi.
─ Arlen przystaje na takie rozwiązanie – powiedział uśmiechając się szeroko. ─ Możemy ruszać!
***
W tym samy czasie samotny wojownik siedział przy długim stole gdzieś na Andros. Przed nim stała zastawa dla ponad dwudziestu osób. Na razie było tu pusto, ale niedługo znów miał zobaczyć swoich kompanów. Minęło czternaście lat odkąd król Teredor pokonał jego armię. Wcześniej co prawda jego zakon odebrał mu córkę, ale to mu nie wystarczało. Pragnął zemsty.
Prawdziwej zemsty.





Rozdział 4

Melodie powoli otworzyła oczy. Bolała ją głowa, a całe ciało miała dziwnie odrętwiałe. Próbowała się poruszyć, lecz odkryła, że ktoś związał jej ręce i nogi. Mogła tylko leżeć na zimnej, wilgotnej podłodze i powoli dochodzić do siebie.
Nic nie widziała. Dookoła niej panowała prawi całkowita ciemność. Jedynie mała, przyczepiona do ściany, pochodnia dawała odrobinę światła. Tylko tyle, by dziewczyna była wstanie zobaczyć wyblakłe rysunki na skalnej ścianie, pod którą leżała.
Czarodziejka zacisnęła powieki i szarpnęła się mocno, próbując uwolnić się z więzów. Nic to jednak nie dało. Spróbowała jeszcze raz. Tym razem sznury zostały jakby delikatnie poluzowane. Zadowolona z efektów, kontynuowała działanie. Z każdą kolejną chwilą miała wrażenie, że zbliża się do wolności. Już prawie skończyła, gdy nagle usłyszała czyjś głos.
─ Nie szarp się tak, to i tak nic nie da.
Obok niej zapłonęły dwie kolejne pochodnie, a w kręgu światła pojawił się niewysoki mężczyzna. Ubrany był w długą pelerynę, a na twarzy miał czarną nieprzeniknioną maskę.
─ Za każdym razem, kiedy będziesz miała wrażenie, że już prawie skończyłaś, te liny zacisną się dwukrotnie mocniej – powiedział beznamiętnym tonem. Melodie spojrzała na niego ze strachem.
─ Kim jesteś? – wyszeptała już nie próbując się oswobodzić.
Nie mogła dostrzec jego twarzy, maska skutecznie ją zasłaniała. Mogła sobie tylko wyobrazić jaka jest bezwzględna, pozbawiona uczuć. Zacisnęła oczy mając nadzieje, że to tylko koszmar, z którego zaraz się wybudzi.
Nieznajomy popatrzył na nią drwiącym wzrokiem po czym powoli podszedł do niej. Białą rękawiczką delikatnie musnął jej policzek. Dziewczyna zadrżała. Znów zaczęła się szarpać próbując oswobodzić się z więzów.
─ Niektórzy mówią mi Alastor─ odpowiedział w końcu, odwracając się. – Mam nadzieje, że zechcesz ze mną współpracować. Nie lubię nieposłuszeństwa.
Melodie spuściła wzrok. Bała się, tak strasznie się bała. Nie wiedziała co robić, od dawna nie była tak bezradna. Próbowała się przemienić, ale była zbyt słaba. Czuła jak przerażenie wypełnia ja od wewnątrz, jak dostaje się do każdej komórki jej ciała. Pojedyncze łzy spływały po jej policzkach. Czuła się taka bezsilna. Pierwszy raz nie było koło niej nikogo kto powiedziałby jej co ma zrobić, jak się zachować. Nawet podczas ucieczki w góry, miała koło siebie starsze dzieci, które w razie czego mogły jej pomóc. Teraz nie miała nikogo.
─ Oh, nie musisz się mnie bać . – Mężczyzna zbliżył się do niej. Czuła jego zimny oddech, mogła przyjrzeć się pozbawionym uczuciom oczom, czarnej masce lśniącej w świetle pochodni.
─ Czego chcesz? – wydusiła drżącym głosem. Nieznajomy zaśmiał się szyderczo. Odsunął się od czarodziejki i machnął ręką. Z cienia wyłoniło się dwóch oprychów. Mieli brudne odarte ubrania, ich włosy były tłuste i rozczochrane, a niektóre zęby połyskiwały złotem. Melodie z trudem rozpoznała w nich tych samych ludzi na których natknęła się w muzeum. Wtedy wydawali się być bardziej… eleganccy.
─ Rozwiążcie ją! – Złodzieje posłusznie uwolnili dziewczynę. Mel rozmasował zdrętwiałe nadgarstki. Czuł jak krew dopływa do tych części ciała, do których wcześniej nie miała dostępu. Delikatnie zakręciło jej się w głowie.
─ Więc…?
Trochę pewniej spojrzała na Alastora. Ten tylko złożył ręce i zaczął jej się uważnie przyglądać. Dziewczyna była coraz bardziej zniecierpliwiona. Spróbowała użyć swojej mocy, ale coś skutecznie jej w tym przeszkadzało. Miała wrażenie, że wokół niej ktoś wyczarował barierę blokującą.
─ Nawet nie próbuj – odezwał się w końcu Alastor.  ─ Jeden z przedmiotów, które są w tej jaskini, promieniuje tak silną aurą magiczną, że blokuje każdy inny przejaw mocy. Dziewczyna zacisnęła ręce.
─ Co mam zrobić byś mnie uwolnił? – wysyczała próbując grać na zwłokę. Mężczyzna przyjrzał jej się uważnie. Miała wrażenie, że przez chwilę w jego brązowych tęczówkach mogła dostrzec coś na kształt… zainteresowania? Ciekawości? A może było to tylko złudzenie?
─ Nic specjalnego? – Alastor wzruszył ramionami. – Jedynie odrobinę pomożesz mi swoją magią. Przecież chyba to robią czarodziejki? Pomagają?
Melodie powoli kiwnęła głową. Miała nadzieje, że uda jej się uciec za nim będzie musiała użyć swoich mocy. Nawet nie chciała myśleć co może się stać jeśli pomoże mężczyźnie.
─ To co? Przystajesz na taki układ.
─ Tak – wyszeptała.
Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza.
***
W gabinecie dyrektorki Alfei, panowała ogólne poruszenie. Trzy uczennice stały przed biurkiem dyrektorki i wpatrzone w czubki swoich butów, próbowały wymyśleć co mają powiedzieć. Ojciec Melodie chodził tę i z powrotem. Na jego twarzy wymalowane było zdeterminowanie i chęć podjęcia natychmiastowego działania.  Zupełnie inaczej zachowywała się dyrektorka. Siedziała spokojnie za swoim biurkiem, głowę oparła na złożonych dłoniach, a oczy miała lekko przymknięte. Zastanawiała się co morze zrobić w takiej sytuacji. Od wielu lat w Magix panował względny spokój. Dawne potyczki z potężną czarną magią poszły w zapomnienie, zatarły się w pamięci mieszkańców.
─ Coś musimy zrobić! – Donośny głos Riven’ a głucho rozbrzmiał w pomieszczeniu. Moon wzdrygnęła się mimowolnie. Coraz bardziej bała o przyjaciółkę, a zdeterminowanie pomieszane z rozpaczą, jakie prezentował były specjalista, wcale jej nie pomagały.
─ Za wiele nie możemy – westchnęła dyrektor Athena. Wydawałoby się, że do tej sprawy podchodzi w sposób zimny i bezuczuciowy. A to jeszcze bardziej denerwowało Moon. Chciała żeby ktoś jak najszybciej podjął jakieś kroki. Była w stanie sama ruszyć na szukanie Melodie, choć by miała przeszukać każdą planetę w tym wymiarze, centymetr po centymetrze.
─ Ale na pewno   jest jakieś wyjście! – krzyknęła Rose. Pierwszy raz coś aż tak bardzo, wytrąciło ją z równowagi. Zawsze spokojna i opanowana, teraz była równie podenerwowana jak jej przyjaciółki.
─ Policja zajmuje się tą sprawą. Poszukują ludzi którzy mogli widzieć Melodie, sprawdzają kamery monitoringu. Jedyne co możemy teraz zrobić, to czekać cierpliwie.
Spokojny głos profesorki tylko rozdrażnił dziewczyny. Zresztą nie tylko je. Riven prychnął pogardliwie po czym opuścił pomieszczenie nie żegnając się nikim. Przecież nie mógł spokojnie czekać, kiedy jego jedyna córka jest w niebezpieczeństwie.
Czarodziejki pożegnały uprzejmie dyrektorkę po czym szybko opuściły gabinet. Nie wiedziały co powiedzieć. Z jednej strony buzowały w nich emocje, chciały natychmiast rzucić wszystko i ruszyć na poszukiwanie przyjaciółki. Z drugiej strony… Żadna z nich nigdy nie musiała naprawdę walczyć. Zdobycie Charmixu nie wymagało prawdziwej walki, a pojedynki w Alfei były kontrolowane i przemyślane. Paradoksalnie tylko Melodie miała do czynienia z prawdziwą wojną, strachem, cierpieniem. A teraz znów musiała się z tym zmierzyć.
Dziewczyny wyszły na zewnątrz. Musiały dokładnie omówić sprawę, przedyskutować wszystkie rozwiązania. A wszyscy dobrze wiedzą, że najlepiej myśli się na powietrzu.  
─ Musimy coś wymyśleć! – Moon usiadła na jednej z ławek i schowała twarz w dłoniach. Sofia popatrzyła na nią smutnym wzrokiem. Dla niej też była to nowa sytuacja i zupełnie nie wiedział co powiedzieć. Dlatego też nie powiedziała nic.
Rose za to czuła, ze muszą coś zrobić. Zaczęła intensywnie myśleć, analizować sytuacje. Musiała wpaść na jakiś pomysł. Oczyściła swój umysł, postarał się by jej myśli były zimne i logiczne. Skupiła się na tym co umie najlepiej. Dokładnie zastanowiła się nad każdą opcją, rozważyła wszystkie argumenty za i przeciw.
Jej rozmyślnie przerwało wesołe pokrzykiwanie. Odwróciła się by sprawdzić kto jej przeszkadza. Zmarszczyła czoło gdy zobaczyła specjalistów idących w ich kierunku.
─ Witam szanowne panie! – Jake ukłonił się nisko prawie upuszczając trzymany w ręce kask. Moon popatrzyła na niego zmęczonym wzrokiem. Nie mogła zrozumieć jak mógł się uśmiechać w takiej chwili, jak mógł żartować.
─ Czego chcesz, Jack? – zapytała opierając się o oparcie ławki.
─ Jak to czego? – prychnął specjalista. – Ja i moi przyjaciele mamy zamiar wam pomóc w odnalezieniu Melodie.
─ A kto powiedział, że będziemy jej szukać? – Rose wyglądała jakby zaraz miała wybuchnąć. Nie lubiła gdy ktokolwiek mówił jej co ma robić lub jak się zachować. Zawsze robiło wszystko na przekór innym.
─ Za dobrze was znamy by uwierzyć, ze usiedzicie spokojnie – Obok Jack’ a pojawił się Rayan. Jak zwykle wpatrywał się w otwarty laptop, który trzymał. Stukał zawzięcie w klawiaturę co chwile poprawiają co zsuwające się z nosa okulary.
─ To skoro jesteście tacy mądrzy to powiedzcie jak niby zamierzacie to zrobić.
─ Odkryłem ostatnio coś bardzo ciekawego – zaczął Rayan. –W tedy kiedy park zaatakowały roboty, z jednej z prywatnych kolekcji zniknęła srebrna włócznia króla Serana, a wczoraj ktoś ukradł z miejskiej biblioteki zwój należący kiedyś do doradcy władcy – wielkiego czarnoksiężnika Anfardesa.
─ Myślisz, że te kradzieże i zniknięcie Melodie są w jakiś sposób powiązane? – Dotychczas załamana Moon teraz nagle odzyskała nadzieje.
─ Nie wiem, ale to już jest jakiś trop. – Chłopak wzruszył ramionami.
Przyjaciele zaczęli analizować sytuacje. Dyskusja była głośna i przyciągała uwagę pozostałych uczennic. Wokół nich zaczął się zbierać spory tłumek. Niektórzy już po chwili odchodzili nie próbując zrozumieć o czym jest ta rozmowa, inni stali nadal oczekując jej końca.
─ Jeśli mogę coś dodać… ─ Sofia próbowała się wtrącić. Nikt jej jednak nie słyszał. Spróbowała jeszcze raz. Nadal żadnej reakcji. – Hej! ─ krzyknęła w końcu. Wszyscy momentalnie ucichli. Dziewczyna miała wrażenie, że zaraz zapadnie się pod ziemię. Dopiero po paru sekundach zdołała z siebie cokolwiek wydusić.
─ Czytałam o tych dwóch artefaktach. I wiem, że są bardzo niebezpieczne. Jednak wiem też, że mogą nas zaprowadzić do Melodie. Ale dokładne informacje są w bibliotece. – Przez te parę sekund kiedy mówiła, cała pewność siebie jaką mała, a miała jej niewiele, zdołała się ulotnić. Pod sam koniec chciała już tylko uciec przed wzrokiem wszystkich wkoło i schować się pod łóżkiem.
─ No to na co jeszcze czekam! – Moon klasnęła wesoło. – Idziemy do biblioteki!
***
Waves stał przed budynkiem teatru i z niecierpliwieniem rozgląda się na boki. Już dziesięć minut temu powinien pojawić się Lee by przekazać mu jakieś nadzwyczaj ważne informacje. Przez telefon nie chciał powiedzieć o co chodzi.
─ Przepraszam za spóźnienie, ale profesor Riven znów przedłużył zajęcie.
Waves wzdrygnął się mimowolnie gdy usłyszał za sobą głos specjalisty.
─ Więc o co chodzi? – zapytał odwracając się na pięcie. Lee westchnął głęboko. Przez chwilę milczał próbując znaleźć słowa, które pomogą mu wyjaśnić z jakim problemem przychodzi.
─ Melodie zniknęła─ powiedział w końcu nie patrząc Waves’ owi w oczy.
Przez chwilę czarodziej miał wrażenie, że się przesłyszał. Dopiero po paru sekundach dotarły do niego słowa chłopaka. Przed oczami stanęła mu uśmiechnięta twarz czarodziejki, miał wrażenie, że słyszy jej śmiech. Czuł ogromna gulę, która utkwiła w jego gardle. Nie mógł zaprzeczyć, że przez te parę dni Melodie stała się dla niego kimś ważnym. Nie mógł tylko zdefiniować kim dokładnie.
─ Co mogę zrobić? – Jego głos drżał.
─ Musisz nam pomóc ją odnaleźć.
***
Wysoka kobieta o długich rudych włosach stała na środku kamiennego kręgu. W prawej dłoni trzymała długą włócznię ze srebrnym ostrzem z wyrytymi na niej runami. Takie same ktoś wykuł w skałach dookoła niej.
Kobieta powoli podeszła do jednej ze skał. Przejechała opuszkami palców po wyrytej inskrypcji mrucząc coś pod nosem. Za każdym razem gdy dotykała jednego z runów, od rozbłyskał delikatnym światłem by po chwili zgasnąć.
Uśmiechnęła się pod nosem. Wszystko szło zgodnie z planem. Cofnęła się do środka kręgu. Teraz musiała zrobić najważniejszą rzecz. Odwróciła włócznie i z całej siły wbiła ją w ziemie. Jasne promienie światła wydobyły się z podłoża i uformowały cos na kształt kręgu. Zerwał się silny wiatr. Wokół niej wirowała ziemia pomieszana z liśćmi. Zapanował chaos. Maga wydobywała się z każdego z siedmiu głazów. Runy lśniły oślepiającym blaskiem. Kobieta recytowała skomplikowane zaklęcie nie zważając na otoczenie. Weszła w trans, też nic nie mogło jej przeszkodzić.
W końcu wszystko ustało. Zapanowała cisza. Jeden z głazów odsunął się ukazując przejście do podziemnego grobowca. Kamienne schody prowadziły w ciemność.
Lecz ona nie bała się mroku. Trzymając włócznie przed sobą, zeszła pod ziemię. Na początku nic nie widziała, ale wystarczyło tylko, ze musnęła ostrzem o ścianę, a zapaliły się pochodnie. Trafiła do ogromnego grobowca. Na pokrytych złota farbą ścianach wymalowano sceny przedstawiające wojny i triumfy starożytnych plemion. Na środku, na kamiennym podwyższeniu leżał szkielet wodza. Pojedyncze skrawki kiedyś pięknych szat, zwisały smętnie ze spróchniałych kości. Na pożółkłej czaszce lśniła piękna, złota korona wysadzana klejnotami. Była niesamowicie cenna, a zarazem niebezpieczna. Sprawiała, że każdy centymetr ciała właściciela, płonął żywym ogniem i był zabójczy dla wszystkich, którzy próbowali go dotknąć.
Kobieta pewnym krokiem podeszła do zwłok. Powoli podniosła włócznie i uważnie wsunęła ją między czaszkę i koronę. Następnie jak najdokładniej zdjęła magiczny przedmiot z głowy jego prawowitego właściciela.
Chwyciła ją delikatnie. Miała wrażenie, że potęga tkwiąca w koronie wypełnia ją od środka. Czuła całą magie jaką skrywał grobowiec.
Schowała koronę do przewieszonej przez ramię skórzanej torby po czym szybkim krokiem opuściła podziemia. Gdy tylko znalazła się na powierzchni wejście do komnaty zniknęło. Wszystko znów wyglądało tak jak przed jej przybyciem. Panował spokój i cisza.

Jednak nic już nie miało być takie samo. Jej zadanie zostało wykonane. A to oznacza, że niedługo na świecie zapanuje chaos.  

piątek, 2 października 2015

Rozdział 3

Cisza panująca w bibliotece wręcz brzęczała w uszach. Wpadające przez niewielkie okienka promienie zachodzącego słońca, oświetlały wysokie półki po brzegi wypełnione książkami. Pojedyncze drobinki kurzu unosił się w powietrzu, co pewien czas opadając na skórzane okładki wielu tomiszczy.
Sofia przejechała dłonią po pięknie zdobionych grzbietach ksiąg. Uwielbiała tę atmosferę panującą w bibliotece, tę ciszę, ten spokój. Mogła godzina siedzieć przy jednym z drewnianych stołów i zgłębiać historię czarodzieje, poznawać nowe zaklęci i poznawać nowe gatunki zwierząt albo roślin. To było to co uwielbiała, co sprawiało, że w końcu mogła poczuć się swobodnie. Nie żeby jej przyjaciółki były złe. Po prostu Sofia lubiła czasami pobyć sama ze sobą i swoimi książkami. Gdy przybyła do Alfei nikogo nie znała, ale dzięki pozostałej trójce jakoś znalazła swoje miejsce w tej wielkiej machinie.
Dziewczyna zmarszczyła brwi i cofnęła się parę kroków by wrócić do miejsca, które ominęła. Zmrużyła oczy i przyjrzała się grubym tomiszczom. Wśród nich, jakby na siłę, wciśnięta była cieniutka książeczka. Sofia wyjęła ją delikatnie. Przejechała opuszkami palców po twardej, niebieskiej okładce na której nie było tytułu. Otworzyła ją, ale w środku też go nie znalazła. Były tylko stronu zapełnione runami i ich opisami.
Czarodziejka usiadła na podłodze i opierając się o jeden z regałów, zaczęła czytać. Z każdą kolejną stroną jej oczy stawały się coraz większe, a świat wokół coraz bardziej znikał.
***
W niedużym, kiedyś pustym pokoju, Rayan miał swoją bazę. Pięć komputerów różnej wielkości, ustawił na z trudem zdobytych stołach, zajmując tym samym prawie całą wolną przestrzeń. Tam gdzie jeszcze można było coś postawić, leżały sterty różnych części od bliżej niezidentyfikowanych urządzeń. Kilometry kabli zaległy na podłodze i chyba nawet Rayan nie wiedział, który jest od czego. Jedyną nieelektroniczną rzeczą w całym pokoju była nieduża ramka przedstawiająca przybranych rodziców chłopaka. Ale ją też oplatały różnorakie przewody.
Mimo wczesnej pory wszystkie urządzenia działały, co rusz wyświetlając na ekranach nowe informacje. Rayan pochylał się zgarbiony nad mocno zużytą klawiaturą i wstukiwał coś zawzięcie. Setki różnych danych pokazywały się i znikały, ale to nie ich szukał specjalista. Zdążył już przeskanować chyba wszystkie książki, strony i bazy danych jakie istniały, a i tak nic nowego nie odkrył. Wynikało by z tego, że potwory, które zaatakowały ludzi w parku, nigdy nie istniały.
Chłopak odetchnął głęboko i odchylił się do tyłu próbując zebrać myśli. Odruchowo chwycił znalezione przez Rose, pióro jednego ze stworów. Oglądnął je dokładnie, ale nie znalazł nic ciekawego. Chociaż…
Jego uwagę przykuła końcówka skrzydła, która była wyjątkowo gładka i równa. Wręcz nieprzyzwoicie równa. Delikatnie, starając się nie naruszyć niczego więcej, zaczął zdrapywać paznokciem wierzchnią warstwę, bardzo podobną do kleju. Kiedy się jej pozbył okazało się, że środek pióra wypełniony jest… cieniutki kablami w różnych kolorach.
Rayan zmarszczy czoło i sięgnął po drobne szczypce. Zaczął powoli odsłaniać kolejne części kabli. Był tak zafascynowany piórkiem, że nawet nie zauważył kiedy słońce całkowicie wzeszło. Ominęło go śniadanie i najprawdopodobniej spóźniłby się na zajęcie gdyby nie drobna interwencja Jacka’a. Chociaż w tym wypadku polegała ona na bezprecedensowym i głośnym wejściu do „bazy” Rayan’ a i wyciągnięcie go siłą na zewnątrz.
Ale interwencje Jack’a zawsze tak wyglądają.
***
Gdzieś na północy od Magix znajduje się nieduża jaskinia. Jest zimna i mroczna, nie żyją w niej żadne stworzenia. Nikt o niej nie wie, nikt jej nigdy nie widział.
Na środku jaskini klęczał niewysoki mężczyzna ubrany w długą czarną pelerynę. Szeroki kaptur zarzucił na głowę, a w rękach trzymał szklaną kulę, którą delikatnie pocierał wierzchem lewej dłoni. Mruczał przy tym jakieś skomplikowane zaklęcia w dawno zapomnianym języku.
W pewnym momencie jasne prawie oślepiające światło rozświetliło grotę. Mężczyzna zmrużył oczy i dokładnie przyjrzał się kuli. Mimo, że w środku pokazała się gęsta nieprzenikniona mgła, on zdołał dostrzec słaby zarys jakiegoś miejsca. Zwykły człowiek nie byłby wstanie powiedzieć co to za miejsce, ale on dobrze wiedział gdzie ono się znajduje. Podniósł się gwałtownie i uśmiechając się triumfalnie, opuścił jaskinie.
***
Na sygnał instruktora, Arlen opuścił miecz kończąc pojedynek.
─ Te treningi kiedyś mnie wykończą. – Walczący z nim Jack padł na ziemie z miną jakby właśnie przebiegł maraton. Arlen popatrzył na niego z politowanie po czym odwrócił się szukając wzrokiem Rayan’ a. Nigdzie go jednak nie dostrzegł.
─ Kogo szukasz?
Arlen wzdrygnął się gwałtownie gdy usłyszał za sobą głos przyjaciela.
─ Zgadnij? – zapytał z drwiącym uśmiechem. – Chyba miałeś nam o czymś powiedzieć.
Rayan rozglądnął się niepewnie, sprawdzając czy ktoś ich podsłuchuje, po czym wyjął z kieszeni pióro potwora.
─ Odkryłem coś bardzo ciekawego – Obrócił pióro i pokazał chłopakom jego końcówkę. – Nie dość, że te potwory w ogóle nigdy nie istniały, to jeszcze najprawdopodobniej nie były istotami żywymi. To były roboty.
Arlen i Jack wymienili ze sobą zdumione spojrzenia. Do takiego obrotu spraw nie byli przyzwyczajeni. Od małego byli chowani w świecie w którym rządzi magia. Ich pierwsze zabawki robione były na wzór smoków i innych potworów. Na dobranoc, rodzice opowiadali im bajki o potężnych czarodziejkach walczących ze złem. Ale tym złem rzadko były roboty.
─ To co robimy? – zapytał Jack podnosząc się z ziemi. Rayan tylko wzruszył ramionami.
─ Zobaczymy co powiedzą dziewczyny.
***
Pub „Pod Znakiem Valtora” charakteryzował ciemnym, niechlujnym wystrojem i bardzo podobną klientelą. Wśród wielu złodziejaszków, gangsterów i innych typów spod ciemnej gwiazdy, trudno było znaleźć kogoś nie mającego na pieńku z prawem. Każdego wieczoru przelewały się tu hektolitry różnych trunków, wzniecane były bójki, a poziom alkoholu we krwi zdecydowanie przekraczał dopuszczalne normy.
John i jego banda byli regularnymi bywalcami tego przybytku. Mieli swój własny stół, a właściciel baru regularnie dawał im piwo w promocji. Tego wieczoru jak zwykle siedzieli w kącie głównej sali rechocząc głośno i wznosząc kolejne toasty.
W pewnym momencie drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka w kroczył niski mężczyzna w pelerynie. Pewnym krokiem przeszedł przez środek pomieszczenia po czym jak gdyby nigdy nic usiadł przy stole gangu.
─ A wy co się gapicie – warknął do pozostałych klientów, którzy w ciszy wpatrywali się w nieznajomego. Nie do końca pewni jak mają się zachować powoli wrócili do swoich zajęć. Jedna z kelnerek postawiła przed gościem brudny kufel z piwem.
─ To nasz stół, więc radzę ci wyjść. – Szef bandy popatrzył groźnie na mężczyznę. Ten tylko uśmiechnął się drwiąco po czym pociągnął łyk napoju. Momentalnie skrzywił się i odsunął od siebie kufel.
─ Jak wy możecie to pić? – Przetarł dłonią usta. Dwóch członków bandy, widząc taką reakcje na słowa szefa, podniosło się z miejsc zaciskając pięści. Nieznajomy popatrzył na nich z irytacją o czym wyciągnął zza pazuchy jakieś zdjęcie. – Mam dla was robotę. Podobno jak na takich oprychów, nieźli z was złodzieje.
John zmrużył oczy i ruchem dłoni nakazał swoim podwładnym by się uspokoili. Przyciągnął do siebie zdjęcie by przyjrzeć mu się uważnie. Przez chwilę wpatrywał się  obrazek z uwagę,  a następnie uśmiechnął się chytrze i spojrzał na nieznajomego.
─ Ile? – zapał oddając kartkę.
─ Wystarczająco, plus mała premia – odpowiedział gość chowając fotografię. – To co? Przyjmujecie zlecenie?
─ Dlaczego by nie. – John zarechotał głośno.  – Chłopaki, to jest nasz nowy szef.
***
Szare, nisko zawieszone chmury osnuły niebo nad Magix. Ludzie spieszyli się do domów by zdąży skryć się przed deszczem. Ulice powoli opustoszały.
Melodie stała na przystanku i niepewnie spoglądała w zachmurzone niebo. Jej autobus spóźniał się już dziesięć minut, a niedługo bramy Alfei miały zostać zamknięte. Do tego jeszcze ten deszcz! Czarodziejka nie cierpiała deszczu. Za bardzo przypominał jej czasy kiedy razem z innymi dziećmi musiała uciekać przed najeźdźcami i ukrywać w górach. Zbyt dobrze pamiętała walkę o każdy dzień, strach przed tym co ich czeka, niepokój o tych którzy walczyli. I tą gasnącą z każdym dniem nadzieje, że kiedyś będzie lepiej.
Odgłos zbliżającego się silnika pojawił się nagle i zaczął powoli narastać. Dziewczyna wychyliła spod wiaty przystanku by spróbować zobaczyć zbliżający się autobus. Nic jednak nie zauważyła. Żaden pojazd, nawet zwykły samochód, nie poruszał się po czarnej drodze. Dźwięk nadal narastał. Mel spojrzała w niebo.  I dopiero w tedy dostrzegła nieduży, latający statek powoli sunący po niebie. Był pomalowany na szaro, a przednie szyby miał delikatnie przyciemnione.
Pojazd wolno przeleciał nad głową czarodziejki po czym spokojnie zawisł nad budynkiem miejskiej biblioteki. W podłodze otwarła się klapa, i trzy postacie cicho zsunęła się na linach.
Melodie już kompletnie przestała interesować się autobusem. Z szeroko otwartymi oczami przypatrywała się tej dziwnej akcji nie do końca wiedząc jak się zachować. Wokół nie było nikogo, jakby wszyscy zniknęli.
Wiedziona jakimś nieznanym przeczuciem weszła opustoszałej bibliotek. W środku także nie napotkała nikogo, z wyjątkiem strażnika, który zasnął oglądając telewizje. Cicho przemknęła między wysokimi regałami i weszła na pierwsze piętro. Nie zastanawiała się co robi, działa pod wpływem chwili. Idąc za odgłosem szurania i przestawiania różnych rzeczy, zaczęła kluczyć  w labiryncie książkami. W końcu dotarła pod duże drewniane drzwi, które o dziwo były lekko uchylone. Przylgnęła do ściany i niepewnie zajrzała do środka działu z najcenniejszymi woluminami.
To co zobaczyła sprawiło, że kolana zaczęły jej się trząść. Dwóch ubranych na czarno mężczyzn majstrowało coś przy szklanym kloszu, próbując zdjąć go z jednego z pergaminów. Trzeci rozglądał się na boki i kontrolował czy nikt się zbliża. Wszyscy mieli na twarzach czarne maski.
Adrenalina zastopowała u Melodie logiczna myślenie i pokonała strach.
─ Hej! Co wy tu robicie! – zawołała, pewnym krokiem wchodząc do środka.
Włamywacze obrócili się w jej stronę. Jeden z nich wyciągnął skądś nieduże działko laserowe i strzelił w kierunku dziewczyny. Jednak dzięki swoim zdolnością, udało jej się w porę zrobić unik. Wiedząc, że łatwo nie będzie, postanowiła sięgnąć po magie.
─ Melodie─ wyszeptała. Poczuła jak magia wypełnia ją od środka, jak jej siła rośnie. Oślepiający blask bił od pojawiających się skrzydeł. Na chwilę czas zatrzymał się. W tym momencie liczyła się tylko magia i nic nie było w stanie jej powstrzymać.
Po kilku sekundach dziewczyna unosiła się nad posadzką spoglądając na włamywaczy pewnym wzrokiem.
─ Ale numer! Ta mała to czarodziejka─ zarechotał jeden z mężczyzn. Jego towarzysze zaśmiali się głośno. Widać było, że są pewni siebie, a to nigdy nie jest dobry znak.
Melodie zmrużyła oczy i użyła swojej mocy by powalić żartownisia  na ziemię. W odpowiedzi prawie trafiły ją wiązki z dwóch laserów. Na szczęście udało jej się ich uniknąć. Celowała w mężczyzn jeszcze parę razy, ale oni też byli dobrzy. Zręcznie odskakiwali lub schylali się gdy tylko widzieli, że w ich stronę zbliża się granatowy promień.
Mimo, że walka trwała zaledwie parę minut, czarodziejce wydawało się, że minęła cała wieczność. Na jej nieszczęście kiedy ona walczyła z dwójką opryszków, trzeci zdążył dojść do siebie. Wykorzystał nieuwagę czarodziejki i trafił ją prosto w ramię, a potem w plecy. Dziewczyna upadła na ziemię sycząc z bólu. Czuła jak ciepła krew powoli spływa po jej ramieniu. Próbowała się podnieść, ale była zbyt słaba. Jej przemiana zniknęła, a świat wokół zaczął się rozmazywać. Miała wrażenie, że osuwa się w przepaść.
─ Ciekawe ile szef da za czarodziejkę? – usłyszała, a potem coś ciężkiego uderzyło ją w głowę.
Zapadła ciemność.
***
Rose weszła do pokoju trzymając w rękach otwartego laptopa.
─ Melodie jeszcze nie wróciła? – zapytała siadając na kanapie. Leżąca na podłodze Sofia tylko wzruszyła ramionami i wróciła do czytania swojej książki.
─ Może autobus się spóźnia – zasugerowała Moon, która z zaangażowaniem piłowała paznokcie.
Czarodziejka sztuki zmarszczyła brwi po czym zerknęła na zegar.
─ Za pięć minut zamykają wejście. Zdzwoniłaby gdyby miała się spóźnić.
To dało dziewczynom do myślenia. Moon wyjęła z kieszeni telefon i wykręciła numer Melodie. Przez chwilę wszystkie trzy oczekiwały w napięciu co się stanie.
─ Nie odbiera – westchnęła. Zapanowała dziwna cisza. Nikt nie wiedział co powiedzieć, jak zareagować. Moon desperacko chwyciła swój telefon i szybko napisała jakąś wiadomość. Po chwili ciszę przerwał charakterystyczny dźwięk przychodzącej odpowiedzi.
─ Waves twierdził, że normalnie wyszła z próby.
─ Skąd ty masz numer do Waves’ a – zdenerwowała się Rose. Czarodziejka księżyca tylko przewróciła oczami. Nie to teraz było ważne, a ona nie zamierzała tracić czasu.
Chciała coś odpowiedzieć, ale w tym momencie na ekranie komputera pojawił się Rayan. Wszystkie trzy od razu rzuciły się do laptopa prawie się zabijając. Pogłośniła dźwięk żeby każda mogła wszystko usłyszeć. Chłopak pomachał do nich wesoło i już otwierał usta by coś powiedzieć, jednak Moon była szybsza.
─ Mamy problem – Chłopak natychmiast zamilkł i zaczął w skupieniu patrzeć na czarodziejkę. – Mam nadzieje, że Jack i Arlen są gdzieś tam, koło ciebie. Pozostali specjaliści na chwilę pokazali się w kadrze by dać do zrozumienia, że słuchają uważnie. Moon odetchnęła głęboko po czym z przerażeniem na twarzy powiedziała to co czarodziejki widziały, ale nie chciały zaakceptować.

─ Melodie zniknęła.