sobota, 7 listopada 2015

Rozdział 7

Przed wami najnudniejszy rozdział w całej historii moich opowiadań. Jest to rozdział łącząco-wyjaśniający. Nadużywam w nim wyrazu "bladoniebieski" i "który". Obiecuję, że w następnym rozdziale pojawi się trochę więcej akcji i każdy znajdzie coś dla siebie ( tak Mayumi, będzie mózg, krew i wnętrzności)
Zapraszam do czytania.
------------------------------------------------------------------------------

Rozdział 7

Ciemne korytarze Chmurnej Wieży, wyjątkowo były zupełnie puste. Przez całą drogę od wejścia, aż do piwnicy, przyjaciele nie spotkali ani jednej uczennicy. Jakby wszyscy wyparowali, bez przeszkód pozwalając im przejść przez całą szkołę.
Dla idącego na samym końcu Arlena, cała ta sytuacja była dziwni podejrzana.  Przez cały czas trzymał jedną dłoń na rękojeści miecza i niespokojnie rozglądał się wokół, jakby spodziewając się ataku. Nic jednak takiego nie nastąpiło. Jedynym odgłosem słyszalnym na korytarz był stukot butów i wesołe podśpiewywanie Zoe. Raz na jakiś czas jej sęp wlatywał przez otwarte okna, robił kółko nad głowami intruzów po czym znów wylatywał na zewnątrz. Za każdym razem gdy specjalista wyczuwał na sobie skanujący wzrok ptaka, czuł dreszcze.
 –  Gilotynko, gilotynko, moja mała gilotynko. Utniesz głowę czarodziejce, utniesz głowę przyjaciółce, utniesz głowę chłopakowi, co oszukał mnie! – Nieprzyjemnie drastyczne wycie Zoe, jeszcze bardziej utwierdzało go w przekonaniu, że ta szkoła nie jest normalna.
W końcu dotarli jednak na najniższe piętro i stanęli przed starymi, drewnianymi drzwiami. Wytarta, pordzewiała tabliczka informowała wszystkich, że właśnie wchodzą do „ Archiwum” szkoły. Wejście wyglądało jakby od dawna nikt go nie otwierał.
 –  To stare archiwum do którego nikt już nie zagląda – wyjaśniła czarownica popychając drzwiczki, które otworzyły się, skrzypiąc przeraźliwie.
Kręte schody znikały w opadającym w dół korytarzu. Pojedyncze pajęczyny wisiały pod niskim stropem, a wszechobecny kurz drażnił oczy. Gdy Zoe zamknęła za nim drzwi, wokół zapanowała ciemność. Nie  można było dostrzec nawet czubka własnego nosa i tylko urywane oddechy informowały Arlena o obecności innych.
Czarownica wymruczała pod nosem jakieś zaklęcie i po chwili w jej dłoniach pojawił się nieduży słoik wypełniony świetlikami. Lekko zielona poświata oświetliła jej bladą twarz, przerażająco błyszczące oczy i nieprzyzwoicie białe zęby.
Stojąca obok Arlena Sofia, pisnęła z przerażeniem.
 –  Coś mi przeszło po nodze – wyszeptała, chowając się za specjalistą.
 –  Panikara – prychnęła Rose. Arlen posłał jej karcące spojrzenie po czym delikatnie objął czarodziejkę ziemi ramieniem, próbując ją uspokoić. Czasami miał naprawdę dość „ najmądrzejszej” Rose. Miał wrażenie, że każde jej słowo miało na celu pokazanie jaka to ona jest mądra i niezwykła. Niby ona i Sofia się przyjaźniły, ale… Chłopak po prostu nie mógł znieść widoku tych spuszczonych zawstydzonych oczu,  zaczerwienionych policzków, jeszcze bardziej skulonej postawy.
Zaczęli schodzić w dół. Z każdym kolejnym krokiem korytarz był coraz szerszy, a ściany stawały się coraz bardziej ozdobne. Co parę metrów wisiały ogromne obrazy w wyblakłych złotych ramach, srebrne, dawno nieużywane świeczniki, albo porwane gobeliny. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Było tak ciemno, że dziewczyny postanowiły wyczarować osobne kule światła.
 –  Czy oni muszą wisieć nawet tutaj?! – zapytała ze zgrozą Rose, oświetlając jedno z płócien. Obraz przedstawiał grupę ludzi stojących na tle Alfei.
 –  Kto to? – zapytała czarownica, uśmiechając się z zaciekawieniem.
 –  Nasi rodzice – westchnął Rayan.
 –  Którzy to którzy? – Zoe zdecydowanie wykazywała się nadmiernym wścibstwem. Jednak wyjątkowo nie przeszkadzało to czarodziejce natury, która postanowiła dokładnie wyjaśnić kto jest kim.
 –  Ta dziewczyna z brązowymi włosami i specjalista w zielonej koszuli to moi rodzice, ta różowo włosa czarodziejka i nerd z komputerem są rodzicami Rayana. – Wspomniany chłopak zrobił minę jakby chciał coś powiedzieć, ale szybko zrezygnował.  – Obok nich stoją rodzice naszego kumpla Jack’ a. Teraz rządzą Heraklionem. Za nimi mamy władców Solarii czyli rodziców naszej kolejnej przyjaciółki Moon, a ci z boku to Musa i Riven – rodzice Melodie, której też tu z nami nie ma.
 –  A ci? – Czarownica wskazała na uśmiechniętą parę stojącą trochę jakby z tyłu.
 –  To Layla i Nabu – wyjaśniła Rose poprawiając zsuwające się okulary. – Nie żyją. – dodała, wzruszając ramionami.
Przez chwilę stali w ciszy nie do końca wiedząc co powiedzieć. W końcu jednak ruszyli dalej. Szli w całkowitym milczeniu, nawet nie próbując odezwać się choćby słowem. Arlen cieszył się tą chwilą. Lubił taką spokojną atmosferę, kiedy nie musiał z nikim na siłę rozmawiać. W jego rodzinnych stronach cieniono sobie ciszę i podziwiano ludzi, którzy potrafili milczeć przez długi czas.
Schody skończyły się tak szybko jak się zaczęły. Trafili do wielkiej sali z wysokim sufitem, na którym ktoś namalował niebo. Bladoniebieskie światło wydobywające się znikąd oświetlało całe pomieszczenie Pod ścianami stały ogromne półki po brzegi wypełnione grubymi tomiskami. Na środku stały szklane gabloty z różnymi starymi artefaktami w środku. Były tu różnorakie medaliony, diademy, szklane kule, a także wysuszone części ciał. Wyglądało to trochę jak zbiorowisko wszystkich przedmiotów potrzebnym do zniszczenia świat.
 –  Łał – zdążyła wykrztusić Sofia. Zerwał się wiatr. A drzwi zanim zatrzasnęły się z hukiem 
odcinając im drogę powrotu.

***

Dźwięk alarmu.
Krzyki współpasażerów.
Pęd powietrza.
Uderzenie.

Stał na wysokim wzgórzu porośniętym wyschniętą trawą. Wokół niego rozciągało się pole bitwy. Aż za dobrze pamiętał ten widok. Walczący, zabijający się nawzajem ludzie. Ciała poległych wdeptane w podmokły grunt, ziemia zabarwiona krwią. To wszystko na zawsze wyryło ślad w jego umyśle.
A teraz znów tu był, jednak tym razem patrzył na to wszystko jakby z boku. Nie był uczestnikiem wydarzeń tylko ich bacznym obserwatorem. To go przerażało, ale i utwierdzało w przekonaniu, że to tylko zły sen. Sen, z którego miał nadzieje kiedyś się wybudzić.
Zszedł powoli w kierunku bitwy. Nie słyszał jej odgłosów co go niepokoiło – tylko straszna, niema cisza. Z każdym kolejnym krokiem stawała się ona coraz bardziej przygnębiająca, coraz bardziej otumaniała jego umysł.
Wszedł między walczących, ale oni w ogóle nie zwrócili na niego uwagi. Mijali go nawet na niego nie patrząc, tylko niemo poruszając ustami. Pociski śmigały nad jego głową, ale nawet go nie drasnęły. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie jak na tych filmach, które kiedyś pokazywał Melodie.
Była jedna rzecz, którą zauważył od razu kiedy zobaczył walczących. To była „ta” bitwa. Bita, po której zawalił się jego cały świat. Bitwa, która śniła mu się po nocach. To była bitwa, w której zginęła „ona”.
Kiedy szedł między tymi wszystkimi ludźmi zajętymi walką, doskonale wiedział gdzie idzie. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeszcze raz musi przeżyć to wszystko by stąd uciec. Wiedział, że jeszcze raz musi przeżyć ten ból, jeszcze raz doznać takiej tragedii.
I wtedy ją zobaczył. Kucała za niewielkim głazem, próbując skryć się przed wrogiem. Czarne, krótko przycięte włosy wystawały spod zielonego hełmu, a chude palce mocno zaciskały się na kolbie karabinu. Od czasu kiedy przeciwnicy znaleźli sposób by blokować magię, to była jej jedyna broń.
W jednym momencie to wszystko spadło na niego z ogromną siłą. Grunt zaczął się dziwnie chwiać, a obraz przysłoniła dziwna mgła. Jak w transie przyglądał się zabłądzonemu pociskowi z rakiety, który trafił w głaz. Uniosła się chmura kurzu. Na chwilę wszystko stało się brązowe, nic nie mógł dostrzec. Gdy zasłona opadła zobaczył ciało Musy leżące na zimnej ziemi bez żadnych oznak życia, samego siebie sprzed paru lat, podbiegającego do ukochanej, ciemność…
A potem zapadła ciemność.

***
Zamieć na Callisto przybrała nieprawdopodobne rozmiary. Z trudem przedzierali się przez zasłonę śniegu i lodu. Jack leciał bardzo wolno, nie chcą by jakiś niespodziewany podmuch wiatru nagle doprowadził do katastrofy. Moon i Waves coraz bardziej martwili się stanem zdrowia Melodie, która, mimo że oddychała w miarę normalnie, to robiła się coraz bledsza i zimniejsza.
 –  Nie możemy po prostu skorzystać z portalu między wymiarowego? – zapytała zirytowana Moon, bawiąc się pojedynczym kosmykiem blond włosów. Jack westchnął głęboko i przecząco pokręcił głową.
 –  Tu na Callisto, możemy go używać tylko w wyznaczonych strefach. Przecież mówiłem ci o tym za nim wylecieliśmy – wyjaśnił po czym znów skupił się na panelach kontrolnych.
Moon zerknęła na Waves’ a, który siedział przy Melodie i delikatnie gładził jej dłoń. Uśmiechnęła się smutno widząc tę przeuroczą scenkę. Coraz bardziej lubiła tego chłopaka. Rzucił wszystko, naraził się na wyrzucenie z teatru, tylko po ty ratować dziewczynę, którą znał zaledwie od paru tygodnia. Jednak czarodziejka księżyca dobrze wiedziała co zmusiło go do takiego zachowania. Zaczęła dostrzegać jakąś niewidzialną więź, która połączyła Melodie i Waves’ a. Cieszyła się z tego powodu, w końcu Mel zaufała komuś kogo nie poznała przez rodziców lub przyjaciół, komuś nowemu. To był bardzo dobry znak.
Statkiem szarpnęło. Moon zachwiała się, próbując utrzymać równowagę.  Wiatr znów zatrząsnął pojazdem. Starając się nie potknąć o własne nogi, dziewczyna podeszła do Jack’a, który z prędkością świata przyciskał różne guziki na panelu kontrolnym.
 –  Co się dzieje? – zapytała.
 –  Wpadliśmy w jakiś wir, albo coś podobnego – szybko wyjaśnił chłopak, nie odrywając wzroku od panelu. – Mam problem z utrzymaniem stabilności.
Pojazdem znów gwałtownie wstrząsnęło. Dziób podniósł się na kilka sekund do gór, po czym opadł ostro. Szybko tracili wysokość, z każdą chwilą coraz bardziej zbliżając się do ziemi. Dziewczyna chwyciła się mocno oparcia krzesła i zawisła na nim próbując nie upaść na podłogę. Zaryli dziobem w ziemię i przez parę minut wirowali w głębokim śniegu. Moon czuła się jakby wsiadła na zepsutą karuzele, która nie chce się zatrzymać.
Jednak w końcu siły tarcia zadziałała na ich korzyść i stanęli. Wokół nich nadal trwała zamieć, przez gęsty śnieg i ciemność, widoczność była bardzo ograniczona.
 –  Czy wszyscy są cali? – zapytała Moon rozglądając się po kabinie. Zobaczyła podniesiony kciuk Waves’a, a do jej uszu dotarły potwierdzający jęk Jack’a. O dziwo nawet Melodie wyszła z tego wszystkiego w miarę bez szwanku – nadal leżała spokojnie, oddychając miarowo.
Widząc, że nikomu nie trzeba udzielać jakiejś zbytniej pomocy, nacisnęła jeden z guzików na panelu sterującym i otworzyła drzwi.
To był błąd. Silny wiatr wpadł do środka, na nosząc masę śniegu. Nie zastanawiając nawet sekundy zaczęła opętańczo wciskać różne guziki.
 –  Przystopuj trochę, bo z twoimi zdolnościami znajdziesz przycisk autodestrukcji. – Jack chwycił ją za rękę, powstrzymując tym samym ogólną zagładę statku. Moon odetchnęła głęboko po czym spojrzała na swoich towarzyszy.
 –  To co teraz robimy?
Zapadła cisza.

***
Ogromy holograficzny obraz oświetlał bladoniebieski światłem niewielki kawałek pomieszczenia. Barczysty mężczyzna niezdrowo zielonych oczach, wpatrywał się z uwagą w kilka, migających punktów na przestrzennej mapie. Jego młodszy kolego kręcił się obok, co rusz poprawiając jakiś wystający kabel lub naciskając guzik, który zmieniał perspektywę obrazu.
 –  Powiedz mi więc, Janie – gdzie są te wszystkie przedmioty, które musimy znaleźć by zawładnąć tą nędzną planetą.
Jan przełknął ślinę, poprawił opadającą na czoło blond grzywkę, po czym drżącym głosem odpowiedział:
 –  Cztery z nich są w różnych trudno dostępnych miejscach, ciężko będzie je znaleźć. Jednak cztery inne mamy na wyciągnięcie ręki. – Dowódca zakonu Czarnego Bzu zmarszczył czoło i spojrzał pytająco na chłopaka. – Chodzi o to – zaczął młodzieniec – że dwoje ludzi znalazło już te artefakty, a teraz szukają piątego. Są jakieś trzydzieści kilometrów od naszej bazy, poszukują wejścia do tej zaginionej jaskini.
Starszy mężczyzna wybuchnął szaleńczym śmiechem.
 –  No to na co jeszcze czekamy! – Jego głos brzmiał upiornie w wysokim pomieszczeni i Jan odruchowo jeszcze bardziej się zgarbił. – Każ któremuś oddziałowi złapać tych amatorów i przyprowadzić do mnie. Nawet nie myślałem, że to może być takie proste!

***
Równowaga między dobrem, a złem powoli się załamuje. Nie ma już czarnej i białej magii. Przyjaciele nie muszą być przyjaciółmi, a wrogowie wrogami. Pomoc i zdrada nadchodzą z najmniej oczekiwanej strony.
Bo kiedy trwa wyścig o władze nic nie jest proste logiczne.
Wyścig czas zacząć!


1 komentarz:

  1. Osobiście nie zgadzam się z tym, iż w ten rozdział jest "nudny" (a jeżeli tak, to moje rozdziały można nazwać kołysankami dla dzieci..) wszystko jest tak perfekcyjnie opisane, że aż brak mi słów..czuję się tak jakbym oglądała film na wielkim ekranie. Dosłownie mam to wszystko przed oczami, naprawdę nie wiem jak ty to robisz...
    Uff..jakże mi ulżyło, że wszyscy wyszli cali z tego wypadku...już się bałam, że komuś stanie się coś poważnego..Ostatni fragment wzbudza na maksa moją ciekawość, ale i niepokój..mam wrażenie, że zbliżamy się powoli do głównej akcji w opowiadaniu i naprawdę nie mogę się już doczekać, co będzie dalej!
    No i to wspomnienie o wojnie..scena, gdzie Musa umiera...czy ty wiesz, co ty ze mną zrobiłaś? Po prostu cała się trzęsę ..no dlaczego ona? :(. Dawno nie czytałam czegoś tak pięknego i smutnego jednocześnie..ok, kończę ten skromny wywód, bo chyba zaczynam majaczyć..w każdym razie życzę weny i czekam z niecierpliwością na kolejne rozdziały! :).

    OdpowiedzUsuń